wczorajszy wieczór zakończył si,ę niespodziewanie miło.
dzisiejszy poranek niestety standardowy, czyli nie ma litości 5:37 żywy budzik dopiął swego.
no, ale zawsze powtarzałem, zgodziłeś się za psa, to szczekaj, więc chciał nie chciał, na śpiąco
poszedłem nakarmić te moje trzy szczęścia.
szczęście postanowiło mnie dziś nie opuszczać, po najedzeniu się, jedno przyszło leżeć na mnie,
to mi już nie przeszkadza, ale drugie szczęście zapragnęło zamanifestować swoją miłość do mnie i
zaczęło mnie ugniatać.
całe cztery kilogramy szczęścia gniotło mnie swoimi łapkami.tym bardziej,
ale jakoż, że doceniam tą miłość, to mimo, iż niewygodnie, leżałem jak trusia i pozwalałem na uczucia.
cóż, zgodziłeś się za psa to szczekaj.
poranna kawa, była już tylko dodatkiem do poranka, a poranne krosy, były już tylko przyjemnością. tym bardziej, że i Tomasz B z poznania zawitał i autochtonów było paru.
całym stadem dzisiaj.
po prawdzie znam większe przyjemności niż krosy, niemniej te też nie były złe.
hedonizm ma to do siebie, że nie wyróżnia dyscyplin.
bierzemy jak leci.
ma być fajnie, co nie znaczy, że ciągle miło.
także mimo, iż lekko nie było wcale, to ciężko jakoś szczególnie też nie.
4 x miało być, osiem minut, ale wychodziło po ca 6:3o na dwuminutowej przerwie, ale nie stresowałem się jakoś specjalnie niedoczasem.
tempo całkiem do niczego sobie, wszystko poniżej 6/km
krócej, dłużej, co za różnica, ważne że było w łeb trochę i nogi też.
poniżej te żmije, znaczy ukochane kotki moje.
trzeci po prawej w rogu, liczy na jakiś lepszy kąsek.
