czy taki początek biegania ma sens?
: 18 sie 2016, 01:21
witajcie! będę wdzięczna za komentarze czy mój plan rozpoczęcia biegania ma sens.
mam 44 lata, 165 cm wzrostu i 84 kg. 3 lata temu zaliczyłam rekonstrukcję krzyżowego tylnego (wypadek na nartach), mozolną i niesystematyczną rehabilitację z przerwą na zakrzepicę i zatorowość płucną. Teraz wyjąwszy nadwagę i kompletny brak kondycji, z grubsza jestem usprawniona. Nigdy nie biegałam. Zaczęłam biegać żeby... biegać , dla kondycji i jako wsparcie w utracie wagi, ale też żeby z dzieciakami przebiec 10 września Color Run czyli dystans 5 km.
Zrobiłam dotychczas 5 treningów, biegam (tj marszo-biegnę) co 2 dni:
- 4 km marszobieg interwały 2-2,5 min biegu i 2 min marszu - i tak zrobiłam 3 treningi
- czwarty trening - zrobiłam 4,7 km, interwały jak wyzej
- piąty trening znów 4 km (miałam słaby dzień)
Kolejnych 5-6 treningów planuję biegać te 4,7 km i potem przez ostatnie 5 treningów jakie mi zostają przed Color Run, chciałabym przebiegać trasę 5 km, w takich samych interwałach.
Biegając tak jak powyżej mam tętno średnio 145-150, najwyższe 175 (tak mowi Garmin). Oddechowo nie mam specjalnych problemów ale po 2,5 min biegu przy 3-4 interwale mocno palą mnie łydki, co w czasie marszu ustępuje, dlatego wydaje mi się że te marsze są mi potrzebne, przynajmniej na razie. Rozgrzewam się i lekko rozciagam przed treningiem oraz rozciągam się chyba dość solidnie po treningu.
Czy taki rytm ma sens? Czy raczej zamiast biegać wciąż te same interwaly powinnam np skracać czas marszu albo wydłużać interwały biegu? Czy zakładając że za 4-5 treningów ten dystans 4,7 km będę robiła w miarę swobodnie, bez pieczenia łydek i generalnie poczuję, że mogłabym przebiec więcej (o ile to nastąpi...) - to co wydłużać? interwał biegu? dystans? skracać interwał marszu? wszystko to na raz?
Wybaczcie, wiem że to kupa śmiechu, że opisuję tu z przejęciem jak pokonuję 4-4,7 km i truchtam w żółwim tempie przez "aż" 2,5 minuty na raz, ale dla mnie to naprawdę wyczyn. I jak nie poddam się tylko idę na kolejny trening (choć po pracy, późno, cholernie mi się nie chce) to jestem z siebie dumna. Więc się nie śmiejcie.
mam 44 lata, 165 cm wzrostu i 84 kg. 3 lata temu zaliczyłam rekonstrukcję krzyżowego tylnego (wypadek na nartach), mozolną i niesystematyczną rehabilitację z przerwą na zakrzepicę i zatorowość płucną. Teraz wyjąwszy nadwagę i kompletny brak kondycji, z grubsza jestem usprawniona. Nigdy nie biegałam. Zaczęłam biegać żeby... biegać , dla kondycji i jako wsparcie w utracie wagi, ale też żeby z dzieciakami przebiec 10 września Color Run czyli dystans 5 km.
Zrobiłam dotychczas 5 treningów, biegam (tj marszo-biegnę) co 2 dni:
- 4 km marszobieg interwały 2-2,5 min biegu i 2 min marszu - i tak zrobiłam 3 treningi
- czwarty trening - zrobiłam 4,7 km, interwały jak wyzej
- piąty trening znów 4 km (miałam słaby dzień)
Kolejnych 5-6 treningów planuję biegać te 4,7 km i potem przez ostatnie 5 treningów jakie mi zostają przed Color Run, chciałabym przebiegać trasę 5 km, w takich samych interwałach.
Biegając tak jak powyżej mam tętno średnio 145-150, najwyższe 175 (tak mowi Garmin). Oddechowo nie mam specjalnych problemów ale po 2,5 min biegu przy 3-4 interwale mocno palą mnie łydki, co w czasie marszu ustępuje, dlatego wydaje mi się że te marsze są mi potrzebne, przynajmniej na razie. Rozgrzewam się i lekko rozciagam przed treningiem oraz rozciągam się chyba dość solidnie po treningu.
Czy taki rytm ma sens? Czy raczej zamiast biegać wciąż te same interwaly powinnam np skracać czas marszu albo wydłużać interwały biegu? Czy zakładając że za 4-5 treningów ten dystans 4,7 km będę robiła w miarę swobodnie, bez pieczenia łydek i generalnie poczuję, że mogłabym przebiec więcej (o ile to nastąpi...) - to co wydłużać? interwał biegu? dystans? skracać interwał marszu? wszystko to na raz?
Wybaczcie, wiem że to kupa śmiechu, że opisuję tu z przejęciem jak pokonuję 4-4,7 km i truchtam w żółwim tempie przez "aż" 2,5 minuty na raz, ale dla mnie to naprawdę wyczyn. I jak nie poddam się tylko idę na kolejny trening (choć po pracy, późno, cholernie mi się nie chce) to jestem z siebie dumna. Więc się nie śmiejcie.