Kolejny zaczyna biegać.
: 05 sie 2013, 22:28
Pozdrowienia. Ostatnim czasy, jakoś tak za sprawą pewnej jednej znajomości - faceci zrozumieją
- przełamałem się i postanowiłem, że dość z gadaniem i pora zacząć biegać!
I jak postanowiłem, tak też faktycznie zrobiłem. Zaczęło się dosyć niewinnie, ale z oporami, bowiem wcześniej już, raz jeden próbowałem biec i po przebiegnięciu szybko jakichś 200m, umierałem; zatem jak nietrudno zgadnąć, szybko się zniechęciłem i pomysł zarzuciłem. Tym razem jednak miało być inaczej - w końcu, jestem starszy niż byłem wtedy, bardziej uparty, mam więcej powodów i zachęt. Ot, inna sprawa, inna sytuacja.
Należy też nadmienić, że kiedyś przy wzroście 173cm ważyłem, bagatela, 143kg. Koszmar! Ale się uwziąłem, uparłem, schudłem - teraz ważę 100-105, waga mi się w tych okolicach waha. Mimo wszystko to wciąż za dużo, a ja wciąż chciałbym to zrzucić, pozbyć się cholerstwa i pomyślałem sobie, że może faktycznie biegi, połączone z rowerem będą dla mnie właśnie taką ziemią obiecaną w treningach, skoro męczenie się z ciężarami czymś takim nie było?
No to wdziałem na siebie wygodne, lekkie buty do trekkingu, założyłem byle jaki podkoszulek oraz spodenki, a potem poszedłem biegać! Nie byłem pewien ile dam radę, ani czy w ogóle dam radę; a może padnę po pierwszych minutach? Mimo tych wątpliwości - biegłem, po prostu. Na początek wybrałem sobie dosyć, jak mi się zdawało, prostą trasę - co w ostatecznym rozrachunku dało mi jakieś 3-3,5km w ok. 30min. Było strasznie, ciężko, ale najwidoczniej rower mi się odpłacił tym, że w ogóle byłem w stanie to przebiec.
Odkąd zacząłem biec, minął dopiero tydzień, ale muszę przyznać, że... cholera - spodobało mi się! Męczę się, jasne, że tak; ale jednocześnie sprawia mi to tyle radości i daje taki zastrzyk energii, że chodzę z podniesioną głową zamiast gapić się pod swoje nogi.
Obecnie, po tym tygodniu jestem w stanie biec przez ok. godzinę bez żadnych przerw ani przystanków, robiąc w tym czasie dystans ok. 6km. Jestem w tym wszystkim jeszcze zupełnie świeży, a po całym takim biegu wyglądam dosyć przewidująco jak na kogoś z tak dużą masą ciała - cały skąpany w pocie, aż skapujące ze mnie krople wody tworzą małą kałużę, kiedy odpoczywam już po biegu.
Zastanawiam się jednak, i tutaj pojawiają się moje wątpliwości oraz pytania, czy to co robię, jest robione dobrze?
To znaczy: spotykałem na trasie innych biegaczy, którzy bezproblemowo mnie wyprzedzali i znikali mi gdzieś za horyzontem, kiedy ja jeszcze w tym swoim biegu, rodem z Matrixa (nie mogę się pozbyć tego odczucia
- chociaż wiem, że nieco tutaj przesadzam, bo marsz to to nie jest, ale szybki bieg również nie) wlokłem się daleko za nimi. Ale z drugiej strony, czytałem, iż na początku, a zwłaszcza na początku - to nic dziwnego, że właśnie powinno się biec wolniej, ale biegać długo; tak aby zdążyć w tym czasie faktycznie potrenować. Czy dobrze myślę w tym względzie? A może jednak powinienem próbować przyśpieszać? Choć tutaj, muszę przyznać szczerzę, że raczej miałbym problemy z tym, żeby po chwili nie paść z braku tlenu. Z drugiej strony, jak tak na tych ludzi patrzę to są ze dwa razy bardziej wąscy ode mnie... więc chyba nie powinienem się dziwić, że mnie wyprzedzają.
A może jednak powinienem zmniejszyć dystans, bądź biec go jeszcze - mimo wszystko - wolniej? Chociaż zdaję mi się, że jeśli jestem w stanie ten dystans zwiększać co jakiś czas i nie padam zaraz potem to jednak może dobrze to robię? Nawet teraz czuję, że gdybym się naprawdę zawziął i uparł to mimo skurczu przepony, bolących nóg i coraz mocniej pulsującej krwi - a co za tym wszystkim idzie, mimo coraz większego zapotrzebowania na tlen, byłbym w stanie pobiec jeszcze ten 1-2km dalej.
Ogółem... zastanawiam się po prostu, czy kontynuować wszystko tak, jak robię to teraz - czyli coraz dalej, dłużej i nie przejmować się szybkością, czy też może powinienem i nad tym próbować jakoś popracować? Dodam jeszcze, że potrafię jednego dnia najpierw zrobić rowerem 20-30km, a potem, po półgodzinnym odpoczynku przebiec te 6km, więc zdaję mi się, że coś-niecoś mam tej kondycji jak na swoją wagę.
Niemniej, wdzięczny będę za jakiekolwiek wskazówki i porady oraz odpowiedzi. Pozdrawiam raz jeszcze.

I jak postanowiłem, tak też faktycznie zrobiłem. Zaczęło się dosyć niewinnie, ale z oporami, bowiem wcześniej już, raz jeden próbowałem biec i po przebiegnięciu szybko jakichś 200m, umierałem; zatem jak nietrudno zgadnąć, szybko się zniechęciłem i pomysł zarzuciłem. Tym razem jednak miało być inaczej - w końcu, jestem starszy niż byłem wtedy, bardziej uparty, mam więcej powodów i zachęt. Ot, inna sprawa, inna sytuacja.

No to wdziałem na siebie wygodne, lekkie buty do trekkingu, założyłem byle jaki podkoszulek oraz spodenki, a potem poszedłem biegać! Nie byłem pewien ile dam radę, ani czy w ogóle dam radę; a może padnę po pierwszych minutach? Mimo tych wątpliwości - biegłem, po prostu. Na początek wybrałem sobie dosyć, jak mi się zdawało, prostą trasę - co w ostatecznym rozrachunku dało mi jakieś 3-3,5km w ok. 30min. Było strasznie, ciężko, ale najwidoczniej rower mi się odpłacił tym, że w ogóle byłem w stanie to przebiec.
Odkąd zacząłem biec, minął dopiero tydzień, ale muszę przyznać, że... cholera - spodobało mi się! Męczę się, jasne, że tak; ale jednocześnie sprawia mi to tyle radości i daje taki zastrzyk energii, że chodzę z podniesioną głową zamiast gapić się pod swoje nogi.

Obecnie, po tym tygodniu jestem w stanie biec przez ok. godzinę bez żadnych przerw ani przystanków, robiąc w tym czasie dystans ok. 6km. Jestem w tym wszystkim jeszcze zupełnie świeży, a po całym takim biegu wyglądam dosyć przewidująco jak na kogoś z tak dużą masą ciała - cały skąpany w pocie, aż skapujące ze mnie krople wody tworzą małą kałużę, kiedy odpoczywam już po biegu.
Zastanawiam się jednak, i tutaj pojawiają się moje wątpliwości oraz pytania, czy to co robię, jest robione dobrze?
To znaczy: spotykałem na trasie innych biegaczy, którzy bezproblemowo mnie wyprzedzali i znikali mi gdzieś za horyzontem, kiedy ja jeszcze w tym swoim biegu, rodem z Matrixa (nie mogę się pozbyć tego odczucia

A może jednak powinienem zmniejszyć dystans, bądź biec go jeszcze - mimo wszystko - wolniej? Chociaż zdaję mi się, że jeśli jestem w stanie ten dystans zwiększać co jakiś czas i nie padam zaraz potem to jednak może dobrze to robię? Nawet teraz czuję, że gdybym się naprawdę zawziął i uparł to mimo skurczu przepony, bolących nóg i coraz mocniej pulsującej krwi - a co za tym wszystkim idzie, mimo coraz większego zapotrzebowania na tlen, byłbym w stanie pobiec jeszcze ten 1-2km dalej.
Ogółem... zastanawiam się po prostu, czy kontynuować wszystko tak, jak robię to teraz - czyli coraz dalej, dłużej i nie przejmować się szybkością, czy też może powinienem i nad tym próbować jakoś popracować? Dodam jeszcze, że potrafię jednego dnia najpierw zrobić rowerem 20-30km, a potem, po półgodzinnym odpoczynku przebiec te 6km, więc zdaję mi się, że coś-niecoś mam tej kondycji jak na swoją wagę.
Niemniej, wdzięczny będę za jakiekolwiek wskazówki i porady oraz odpowiedzi. Pozdrawiam raz jeszcze.
