Moje motywatory
: 28 mar 2012, 08:37
Witam,
Pozwolę sobie opisać moją krótką (do tej pory, docelowo to już pewnie do końca życia) przygodę z bieganiem i najważniejszą kwestię czyli motywację. Mam nadzieję, że przysłuży się ona choćby jednej osobie i wtedy będę miał pewność, że nie zmarnowałem czasu swojego i potencjalnych czytających.
Bieganie odkryłem dość późno, bo w wieku 30 lat. Wcześniej (w młodości) uprawiałem czynnie sport, potem przyszedł jednak czas posuchy -praca, dom, praca, dom. Zgnuśniałem i przytyłem do 106kg (przy 180cm), w moim przypadku jakieś 26kg zbyt dużo, w stanie "sportowo czynnym" ważyłem 80kg i raczej nie byłem misiem. Czułem się z ponad setką fatalnie i cały czas miałem w planie "coś zrobić", z tym, że zawsze jutro lub od poniedziałku. Ten docelowy poniedziałek jakoś nie nadchodził, bo to żona wyciągnęła na zakupy, to musiałem zostać w pracy (dobra wymówka, żeby nie iść na siłownie...).
Taki stan trwał sobie niezmącony, ja miełem złe samopoczucie, ale też czułem się poniekąd usprawiedliwiony. Do czasu aż mój wuj dostał zawału serca w wieku 50-kilku lat. Zapaliła mi się czerwona lampka, że w sumie zmierzam w tym samym kierunku i jeśli teraz, zaraz nie zrobię pierwszego kroku to nie zrobię go już prawdopodobnie nigdy (lub będzie zbyt późno). Oczywiście zacząłem od internetu i wybór padł na bieganie jako, że szła wiosna. Dlaczego bieganie?
1. Można ten sport uprawiać samemu (choć z kimś znacznie lepiej o czym poźniej)
2. Jest mierzalny
3. Jest mało wymagający (miejsce, sprzęt - o tym tuż poniżej)
Wybrałem więc Decathlon jako miejsce zakupu potrzebnych rzeczy - w większości mój sprzęt składał się z niebieskich produktów, całość (w tym 3 zestawy odzieży i buty) za niecałe 200 PLN. Tyle co miesięczny karnet na siłownię, dla osób które nie mają 200 PLN - można zakupić na 10 rat po 20 PLN. Chyba niema tańszego sportu (no... może szachy).
Kolejna wizyta to Lidl gdzie kupiłem 26kg mąki (i to nie na ciasto...). Mąka została ustawiona w salonie, w widocznym miejscu i podpisana "moja nadwaga". Żona nie była zachwycona, więc po kolejnej turze pertraktacji znaleźliśmy wspólnie miejsce, a dodatkowo okleiłem każde z opakowań przezroczystą taśmą klejącą, aby mąka się nie wysypywała. Byłem w szoku jak jest tego dużo i ile to waży! Co to ma jednak wspólnego z moją motywacją grubaska?
1. Jadalnię mam połączoną z salonem, więc ilekroć miałem ochotę na dokładkę patrzyłem na moją mąkę i rezygnowałem
2. Mając ochotę na wyjście do Maca jeden rzut oka pozbawiał mnie chęci na jakąkolwiek "przekąskę"
3. Znajomi, którzy nas odwiedzali na początku się dziwili (sam nie wiem co do końca sobie myśleli, ale nie pytałem), potem z kolejnymi wizytami z ciekawością obserwowali jak ubywa opakowań, docelowo zaczęli dopytywać i dopingować
4. I najważniejsze na koniec - to była (i jest) moja wizualizacja. O wskaźniku wagi szybko się zapomina, to tylko jakaś abstrakcyjna cyfra, o stercie mąki w salonie nie tak łatwo...
Tak więc zacząłem "biegać". 7:20 na kilometr. Przez kilometr. Potem umierałem na ławce w parku. 4x tygodniowo.
Po miesiącu odjąłem pierwszą torbę z mąką i z radości zrobiłem żonie pizze (no, nie z kilograma oczywiście...) sam zjadając tylko kawałek. Pierwszy sukces. Najważniejszy, aż do dnia w którym to piszę.
Drugi miesiąc i 2km z czasem 7:00/km. 103kg. 3miesiąc i 5km (!!!) czas nadal 7:00/km - 99.99kg
I tutaj dokonał się u mnie wielki przełom - postawiłem sobie cele inne niż schudnięcie - cel krótkoterminowy dotyczył przebiegnięcia 10km w mniej niż godzinę (może to śmieszne dla biegaczy, ale dla 100kg kluseczki to poważne wyzwanie), cel długoterminowy to maraton - choćby i raz w życiu. "Opracowałem" mój własny plan treningowy (później okazał się fatalny), ale przede wszystkim sprawiłem sobie prezent w postaci pulsometru z GPS. I to dało mi kopa na kolejne 5 miesięcy do zimy. Odkryłem w sobie żyłkę "statystyka" (wcześniej analizowałem statystki tylko dla piłkarzy na Canal+). A teraz to były moje statystyki! Zacząłem biegać równiej, zaczynałem w tempie 6:40km, a ostatni robiłem 6:20/km... Sprawdzałem tętno (nie mam pojęcia czy to ważne, biegam na wyczucie, ale potem mam ciekawe dane do analizy - na początku jak kupiłem sprzęt miałem średnie 185bpm teraz 160bpm - wszystko w biegu na 5km
Zacząłem "urywać" po 5 sekund na kilometrze (proszę się nie śmiać, to naprawdę były i są moje sukcesy, może nieprzekładalne dla zawodowców i 60kg biegaczy, ale ja robiłem "życiówki"...).
W międzyczasie poznałem innego "Pana Michelina" (dla niewtajemniczonych proszę zobaczyć jak wygląda ludzik Michelin), który ubrany w dres siedział w parku ze smutną miną i czerwoną z wysiłku twarzą. Przysiadłem się i zapytałem - "co pierwszy tydzień?", na co odpowiedział mniej więcej - "nie, pierwszy dzień. pierwszy i ostatni". Umówiłem się z nim na bieganie za dwa dni. Przyszedł, od tego dnia "biegamy razem", może w innym nieco tempie, z innymi celami, ale spotykamy się o 19 pogadamy przy rozgrzewce, potem po bieganiu.
Taki kompan to najlepszy z możliwych motywatorów. Nawet jeśli czasem musiałem zmienić dzień albo godzinę treningu dostawałem zwrotny SMS - ale w piątek to już będziesz? No i jak mógłbym nie być... Kłamać nie zwykłem, a odpuścić też nie mogłem (i nie chciałem).
POLECAM. Nawet jeśli nie znacie kogoś z kim można biegać to wystarczy wyjść do parku i poznać. "Mój Michelin" okazał się również przesympatycznym kompanem nie tylko do biegania, a jego żona ciekawą osobą, więc spędzamy w czwórkę czas nie tylko biegając.
Aktualnie zacząłem "2 sezon" (zimowego biegania na bieżni nie liczę, bo to dla mnie nieco sztuczne, choć nie narzekam). Pierwszy z celów już udało mi się zrealizować, teraz czas na kolejny - półmaraton (czas nieważny), a jeśli przy okazji będzie 80kg to też nie będę smutny.
Trzymajcie kciuki!
Pozwolę sobie opisać moją krótką (do tej pory, docelowo to już pewnie do końca życia) przygodę z bieganiem i najważniejszą kwestię czyli motywację. Mam nadzieję, że przysłuży się ona choćby jednej osobie i wtedy będę miał pewność, że nie zmarnowałem czasu swojego i potencjalnych czytających.
Bieganie odkryłem dość późno, bo w wieku 30 lat. Wcześniej (w młodości) uprawiałem czynnie sport, potem przyszedł jednak czas posuchy -praca, dom, praca, dom. Zgnuśniałem i przytyłem do 106kg (przy 180cm), w moim przypadku jakieś 26kg zbyt dużo, w stanie "sportowo czynnym" ważyłem 80kg i raczej nie byłem misiem. Czułem się z ponad setką fatalnie i cały czas miałem w planie "coś zrobić", z tym, że zawsze jutro lub od poniedziałku. Ten docelowy poniedziałek jakoś nie nadchodził, bo to żona wyciągnęła na zakupy, to musiałem zostać w pracy (dobra wymówka, żeby nie iść na siłownie...).
Taki stan trwał sobie niezmącony, ja miełem złe samopoczucie, ale też czułem się poniekąd usprawiedliwiony. Do czasu aż mój wuj dostał zawału serca w wieku 50-kilku lat. Zapaliła mi się czerwona lampka, że w sumie zmierzam w tym samym kierunku i jeśli teraz, zaraz nie zrobię pierwszego kroku to nie zrobię go już prawdopodobnie nigdy (lub będzie zbyt późno). Oczywiście zacząłem od internetu i wybór padł na bieganie jako, że szła wiosna. Dlaczego bieganie?
1. Można ten sport uprawiać samemu (choć z kimś znacznie lepiej o czym poźniej)
2. Jest mierzalny
3. Jest mało wymagający (miejsce, sprzęt - o tym tuż poniżej)
Wybrałem więc Decathlon jako miejsce zakupu potrzebnych rzeczy - w większości mój sprzęt składał się z niebieskich produktów, całość (w tym 3 zestawy odzieży i buty) za niecałe 200 PLN. Tyle co miesięczny karnet na siłownię, dla osób które nie mają 200 PLN - można zakupić na 10 rat po 20 PLN. Chyba niema tańszego sportu (no... może szachy).
Kolejna wizyta to Lidl gdzie kupiłem 26kg mąki (i to nie na ciasto...). Mąka została ustawiona w salonie, w widocznym miejscu i podpisana "moja nadwaga". Żona nie była zachwycona, więc po kolejnej turze pertraktacji znaleźliśmy wspólnie miejsce, a dodatkowo okleiłem każde z opakowań przezroczystą taśmą klejącą, aby mąka się nie wysypywała. Byłem w szoku jak jest tego dużo i ile to waży! Co to ma jednak wspólnego z moją motywacją grubaska?
1. Jadalnię mam połączoną z salonem, więc ilekroć miałem ochotę na dokładkę patrzyłem na moją mąkę i rezygnowałem
2. Mając ochotę na wyjście do Maca jeden rzut oka pozbawiał mnie chęci na jakąkolwiek "przekąskę"
3. Znajomi, którzy nas odwiedzali na początku się dziwili (sam nie wiem co do końca sobie myśleli, ale nie pytałem), potem z kolejnymi wizytami z ciekawością obserwowali jak ubywa opakowań, docelowo zaczęli dopytywać i dopingować
4. I najważniejsze na koniec - to była (i jest) moja wizualizacja. O wskaźniku wagi szybko się zapomina, to tylko jakaś abstrakcyjna cyfra, o stercie mąki w salonie nie tak łatwo...
Tak więc zacząłem "biegać". 7:20 na kilometr. Przez kilometr. Potem umierałem na ławce w parku. 4x tygodniowo.
Po miesiącu odjąłem pierwszą torbę z mąką i z radości zrobiłem żonie pizze (no, nie z kilograma oczywiście...) sam zjadając tylko kawałek. Pierwszy sukces. Najważniejszy, aż do dnia w którym to piszę.
Drugi miesiąc i 2km z czasem 7:00/km. 103kg. 3miesiąc i 5km (!!!) czas nadal 7:00/km - 99.99kg

I tutaj dokonał się u mnie wielki przełom - postawiłem sobie cele inne niż schudnięcie - cel krótkoterminowy dotyczył przebiegnięcia 10km w mniej niż godzinę (może to śmieszne dla biegaczy, ale dla 100kg kluseczki to poważne wyzwanie), cel długoterminowy to maraton - choćby i raz w życiu. "Opracowałem" mój własny plan treningowy (później okazał się fatalny), ale przede wszystkim sprawiłem sobie prezent w postaci pulsometru z GPS. I to dało mi kopa na kolejne 5 miesięcy do zimy. Odkryłem w sobie żyłkę "statystyka" (wcześniej analizowałem statystki tylko dla piłkarzy na Canal+). A teraz to były moje statystyki! Zacząłem biegać równiej, zaczynałem w tempie 6:40km, a ostatni robiłem 6:20/km... Sprawdzałem tętno (nie mam pojęcia czy to ważne, biegam na wyczucie, ale potem mam ciekawe dane do analizy - na początku jak kupiłem sprzęt miałem średnie 185bpm teraz 160bpm - wszystko w biegu na 5km

W międzyczasie poznałem innego "Pana Michelina" (dla niewtajemniczonych proszę zobaczyć jak wygląda ludzik Michelin), który ubrany w dres siedział w parku ze smutną miną i czerwoną z wysiłku twarzą. Przysiadłem się i zapytałem - "co pierwszy tydzień?", na co odpowiedział mniej więcej - "nie, pierwszy dzień. pierwszy i ostatni". Umówiłem się z nim na bieganie za dwa dni. Przyszedł, od tego dnia "biegamy razem", może w innym nieco tempie, z innymi celami, ale spotykamy się o 19 pogadamy przy rozgrzewce, potem po bieganiu.
Taki kompan to najlepszy z możliwych motywatorów. Nawet jeśli czasem musiałem zmienić dzień albo godzinę treningu dostawałem zwrotny SMS - ale w piątek to już będziesz? No i jak mógłbym nie być... Kłamać nie zwykłem, a odpuścić też nie mogłem (i nie chciałem).
POLECAM. Nawet jeśli nie znacie kogoś z kim można biegać to wystarczy wyjść do parku i poznać. "Mój Michelin" okazał się również przesympatycznym kompanem nie tylko do biegania, a jego żona ciekawą osobą, więc spędzamy w czwórkę czas nie tylko biegając.
Aktualnie zacząłem "2 sezon" (zimowego biegania na bieżni nie liczę, bo to dla mnie nieco sztuczne, choć nie narzekam). Pierwszy z celów już udało mi się zrealizować, teraz czas na kolejny - półmaraton (czas nieważny), a jeśli przy okazji będzie 80kg to też nie będę smutny.
Trzymajcie kciuki!
