czy czas na twarde?
: 21 lip 2009, 11:18
20 Maja w wieku 36 lat kupiłem sobie buty do biegania.
Od tamtego czasu staram się z nich korzystać regularnie. Czyli minimum 4 razy w tygodniu. Powody są bardzo podobne do tych, co podają zazwyczaj wszyscy początkujący dodający sobie odwagi na forach: nadwaga, papierosy etc. Ja dodatkowo stoję przed ważnymi zmianami w życiu ( na moja własną, skromną miarę), więc pomysł na trochę samodyscypliny nie wydawał się zły, a wizja czasu do swobodnych rozmyślań kusząca.
Po pierwsze starałem się sobie sam nie zaszkodzić. Dlatego moje początki były marne. I bardziej patrzenie na obrotomierz niż prędkościomierz. Regułą był bardziej czas spędzony na bieganiu niż dystans czy prędkość. Tym nie mniej, los obdarzył mnie terenem do biegania lekko pofałdowanym. Trucht robiłem pod górę/pagórek ( być może dla panów to niewiele -powiedział Lord Vetinari - ale w tej chwili to wszystko na co miasto stać) a marsze z.
I tak krok po kroku, dzien po dniu, jestem w tym miejscu. 40 min truchtu ciągłego i "zaciągam ręczny". Jak fantazja ułańska po koniec treningu wstępuję, mam taką górkę - dla mnie mont ventoux - ciągle niezdobyta, ale chyba zmienię trasę i wezmę ją w środku biegania.
Jeszcze nie jestem fanatykiem biegania.
Szumnie opisywane endorfiny chyba przeoczyłem albo na to za wcześnie.
To teraz pytania:
Myśląc o jakimś starcie (półmaraton, maraton) powinienem powoli przechodzić na twarde podłoże (asfalt a nie bruk - jak wyczytałem na którymś wątku)
Czy maraton na jesieni to zbyt szumne wyzwanie?
Z taką kondycją i jeszcze ciągłem paleniem papierosów nie bedzie to szarżowanie? Wiem, kto nie ryzykuje ten w kozie nie siedzi, ale nie chciałbym zrywać z bieganiem z powodu własnej głupoty (cytując klasyka -bolesny rozdźwięk między możliwościami a chęciami )
Ciekaw jestem opinii Państwa,
pozdrawiam,
Od tamtego czasu staram się z nich korzystać regularnie. Czyli minimum 4 razy w tygodniu. Powody są bardzo podobne do tych, co podają zazwyczaj wszyscy początkujący dodający sobie odwagi na forach: nadwaga, papierosy etc. Ja dodatkowo stoję przed ważnymi zmianami w życiu ( na moja własną, skromną miarę), więc pomysł na trochę samodyscypliny nie wydawał się zły, a wizja czasu do swobodnych rozmyślań kusząca.
Po pierwsze starałem się sobie sam nie zaszkodzić. Dlatego moje początki były marne. I bardziej patrzenie na obrotomierz niż prędkościomierz. Regułą był bardziej czas spędzony na bieganiu niż dystans czy prędkość. Tym nie mniej, los obdarzył mnie terenem do biegania lekko pofałdowanym. Trucht robiłem pod górę/pagórek ( być może dla panów to niewiele -powiedział Lord Vetinari - ale w tej chwili to wszystko na co miasto stać) a marsze z.
I tak krok po kroku, dzien po dniu, jestem w tym miejscu. 40 min truchtu ciągłego i "zaciągam ręczny". Jak fantazja ułańska po koniec treningu wstępuję, mam taką górkę - dla mnie mont ventoux - ciągle niezdobyta, ale chyba zmienię trasę i wezmę ją w środku biegania.
Jeszcze nie jestem fanatykiem biegania.
Szumnie opisywane endorfiny chyba przeoczyłem albo na to za wcześnie.
To teraz pytania:
Myśląc o jakimś starcie (półmaraton, maraton) powinienem powoli przechodzić na twarde podłoże (asfalt a nie bruk - jak wyczytałem na którymś wątku)
Czy maraton na jesieni to zbyt szumne wyzwanie?
Z taką kondycją i jeszcze ciągłem paleniem papierosów nie bedzie to szarżowanie? Wiem, kto nie ryzykuje ten w kozie nie siedzi, ale nie chciałbym zrywać z bieganiem z powodu własnej głupoty (cytując klasyka -bolesny rozdźwięk między możliwościami a chęciami )
Ciekaw jestem opinii Państwa,
pozdrawiam,