Coś w tym jest - jak się czyta te wywiady to można mieć wrażenie jakby oni byli "z innej gliny", niezniszczalni i wyjątkowo zdeterminowani.
13:30 na piątkę na treningu, "Dycha jakoś nie bardzo im wychodziła. Ledwo łamali 29 minut" itd.
180-200 km tygodniowo mocnego biegania przy nieporównywalnie gorszym sprzęcie, odżywianiu, możliwościach regeneracji.
I to wszystko 40-50 lat temu, gdy te wyniki były też duuuużo bliżej najlepszych na świecie, więc wtedy 28:XX nie mówiąc już o 27:XX znaczyło zupełnie co innego niż obecnie.
Jedna rzecz to to, że coś w polskich biegach długich poszło nie tak.
Nasuwa się jednak pytanie, na czym polega różnica między tamtym a obecnym pokoleniem biegaczy? Czy to nastawienie czy coś więcej, co pozwalało wtedy przerobić trening, który (wydaje się, że) sponiewierałby większość obecnych zawodowców. Prosta odpowiedź typu "farmakologia" (nie jest to zarzut wobec nikogo, w końcu sterydy nie od razu były zabronione w sporcie, a testy na większą skalę zaczęto robić dopiero w latach '80) czy coś innego?