Tak jak nie mam za bardzo ochoty pisać o starcie na 10.000m na stadionie, tak o wczorajszym biegu ulicznym na 5km bardzo chcę.
Myślę, że wczorajszy start to jeden z najlepszych wyścigów w moim życiu. Mimo tego, że nie jest wynikowo wybitny (ani miejsce, ani czas), to jednak jest to mega motywacyjny booster. Pozwoliłem sobie nawet napisać do trenera Kowalskiego, że mentalnie i motywacyjnie jestem jak MKON w 2009r, po wygranej w Borównie. Niby już coś osiągnąłem, ale nie zdaję sobie sprawy ile jeszcze może się fajnego zdarzyć. Motywacja milion. Na setę rzekłbym
Jednak, żeby kronikarskim obowiązkom stało się zadość, najpierw dwa słowa o Mistrzostwach Polski na 10.000m.
Uważam, że jest to start nieudany z plusem. Radocha, ale i obawy, jaką miałem z biegania w kolcach, no i nadzieja, że da się to wszystko pobiec sub 32’, została brutalnie zweryfikowana zarówno przez warunki, jak i chyba niewystarczające przygotowanie się do tego typu wysiłku. No bo w czym może przeszkadzać wiatr na bieżni, jeśli po jednej jej stronie biegnie się pod, a po przeciwnej z wiatrem. Ok, warunki nie były idealne, ale znośne. Podobnie z temperaturą. Jeśli na 400m stroi jeden punkt nawadniania, do porównując to do triathlonów (średnio aid stations są co 2,5km) były to warunki KOMFORTOWE. Na każdym z 25 kółek można było chwycić zarówno kubek z wodą, jak i gąbkę i spokojnie się schłodzić. Jak zobaczyłem, że na 3km, zamiast 9’30 jest 9’50, to mentalnie mnie to przygniotło, a jak na półmetku zobaczyłem 16’20, to odpuściłem ściganie wyniku i włączyłem tryb „dobiec”, bo szans na sub 32’ już nie było. Dobiegłem, zostałem zaskoczony, że 33’12 daje jednak rekord polski M50 i tyle z tego startu zabieram. Szans na szybkie bieganie 10.000 w tym roku, w PL już nie ma, w sierpniu na MP Masters chyba już próby nie podejmę (chyba, że będę biegł z młodszymi kategoriami), więc o „31 z przodu” na stadionie powalczę…. za rok. Z perspektywy, moim lessons learned jest, żeby jednak wziąć na taki stadionowy start żela. Ewidentnie trochę zabrakło mi energii, co może być kwestią zbyt wczesnego śniadania, ale i brakiem jakiegoś energetycznego kopa, do których bądź co bądź mój organizm jest przyzwyczajony.
Praca z kolcami, praca na stadionie, a w szczególności jeden trening, gdzie na 300tkach zakwasiłem się jak za juniora, bardzo mi się spodobały. Poinformowałem Tomka, że do roztrenowania przez BPSem do maratonu chcę cisnąć ile wlezie, ale na krótszych dystansach. Na tapetę wleciały: wczporajszy bieg na 5km, 14.05 bieg na 10k (oba starty ulica), 27.05 bieg na 5000m na stadionie w Piasecznie i zamkniecie cyklu 5km na Ursynowie na początku czerwca. Wszystkie start w pałę (jeśli pytacie Państwo o cel).
Wczoraj (3.05) startowałem w Biegu Konstytucji w Wwie. Malownicza, choć wymagająca trasa (wietrznie i od ronda Waszyngtona jednak w większości podbieg), sporo dobrych zawodników (jest szansa na grupę), no i plan. A w planie: nie patrzeć na zegarek i pobiec do bomby, która jak wiadomo nastąpi prędzej czy później. Jedyna okoliczność jaka mnie stresowała, to czy przy 6k startujących da się przepchać na przód. Okazało się, że nie było z tym żadnego problemu. Wystartowaliśmy w dość dużej grupie i do 2km nie odczuwałem jakiegoś dyskomfortu tempowego. Mimo, że utrzymywałem tempo zawodników, którzy zwykle już w tym momencie wyścigu odbiegają mi na 200-300m. Po nawrocie czułem się nawet tak dobrze, że wyszedłem na prowadzenie grupy, a ponieważ było pod górkę to nawet się trochę oddaliłem. Wszystko oddałem na ok 1km do mety, kiedy coś złapało mnie za plecy i nie pozwalało biec w dotychczasowym tempie
a na 600 tak mnie „przygięło” i zablokowalo nogi, że musiałem się na chwilkę zatrzymać, bo po prostu bym nie dobiegł. Nie wiem ile stałem, 5 czy 10”, minęło mnie wtedy dwóch zawodników, a cała reszta z grupy minęła mnie zaraz potem. Doczłapałem się, uwaliłem się tuż za metą, zwieźli mnie na wózku, czyli start zakończył się klasycznym zg(MK)ONem. I wczoraj zwaliłbym to na zakwaszenie organizmu. Jednak odczucia miałem bardzo podobne do Ironman w ROTH (absolutnie największe cierpienie jakiego doświadczyłem w swojej karierze) jak i na Hawajach. A tam przecież startuje się na bardzo niskim kwasie. Za to jednak na mega odwodnieniu. I jak zacząłem analizować swoją strategię żywieniową, to wczoraj przed startem wypiłem tylko 2 kawy z colą i…. nic więcej (poza łykiem z pożyczonej butli na rozgrzewce). Wmawiałem sobie, że to tylko 5km i że się „nie opłaca”. Wychodzi, że jednak się opłaca, bo nawet jak zacznie się chcieć siku, to nie jest to maraton i człowiek wytrzyma. Mój prywatny plan zakładał, że „do wyżygu” ma pewną wartość. I, że będę zadowolony jeśli uda mi się całość pobiec po 3’10/km. Po zawodach trener zadał mi pytanie, czy jeśli zacząłbym wolniej, to tak spektakularnie by mnie nie przybombiłby. Mało byłem przytomny, żeby odpowiedzieć z sensem, ale dopiero zerknięcie na komentarze do mojego wpisu pokazało mi, że na półmetku miałem średnie tempo 3’02/km. Bo przecież na zegarek miałem nie zerkać
Wiem, że TAM biegliśmy lekko z górki i że byłem prawie całkowicie schowany za plecami Łukasz i Bartka. Ale ciągle, to jest 6’04 na 2km. Ostro.
Strasznie mnie te cyferki kręcą. Pokazują wyraźnie, że na razie zdrowie jest i że jeśliby tego nie spieprzyć, to może uda się (z) tej wiosny jakiś porządny wynik wykręcić. A na pewno to dobry prognostyk na II część sezonu. Bo już nauczyłem się przez te 16 lat powrotu do trenowania, że to „w kościach” zostaje.