7 marca 2021
W czwartek planowałam, że w piątek pójdę na stadion.
Ale w piątek stwierdziłam, że jednak mi się nie chce, może w sobotę... A jeśli nie w sobotę, to w niedzielę musowo
W piątek ktoś na grupie NR rzucił hasło o biegu w Łęknie. Odszukałam, spojrzałam na profil trasy zamieszczony na stronie organizatora (biegi.wlkp). Zbladłam

W międzyczasie na grupie potwierdzili, że łatwa nie jest. "Chwila" zastanowienia i stwierdziłam, że dobra, polecę 21km (do wyboru 10.5/21.097). Przynajmniej jakieś urozmaicenie niedzielnego biegania będzie.
Sobotę odpuściłam.
Ze znajomą, która też zdecydowała się na wyjazd miałyśmy w planach biec po 6:15/6:30.
Po 4km okazało się, że nogi niosą mnie szybciej niż zakładane tempo, więc się rozstałyśmy.
Pierwsza pętla minęła dość szybko, sama trasa bardzo fajna, nie było jednostajnie i monotonnie, no i łatwo też nie było.
Kawałek za matą z pomiarem był punkt z wodą, na chwilę się zatrzymałam, żeby zrobić parę łyków i zawiązać spodnie, które się poluzowały. To, btw, jest standard, że po dwóch-trzech km muszę sobie mocniej spodnie zawiązywać. Zawsze sobie wtedy myślę: "Wow, tylko 2km i już schudłaś"
Biegłam dalej, samopoczucie było spoko, ale po kolejnych dwóch-trzech km już jakos siadło
Wiatr niemożebny, piach, zmęczenie. Zaczynały mi się pojawiać myśli, że nie dam rady, że pewnie trzeba będzie maszerować itd. (plus: "Co? Mam się dać wyprzedzić???")
Przypomniało mi się, jak trenowałam do maratonów. Na długich wybieganiach zawsze pojawiały się "kryzysy", to mi pomagało podczas zawodów - o ile dobrze pamiętam, mniej więcej na 17/23/27km. Kiedy zauważyłam, że dzieje się tak regularnie, było mi łatwiej nie przejmować się nimi i biec dalej.
Tylko, że półmaratonów na zawodach prawie wcale nie biegałam i tu żadnej takiej wiedzy o moich kryzysach nie miałam
Cóż, mimo wszystko trzeba było biec.
Na punkcie, który był w połowie pętli zrobiłam ze dwa łyki wody. Nie żebym przy tych temperaturach jakoś bardzo spragniona była, ale mimo wszystko ostatnie uzupełnienie płynów było ok 9.30 w domu (start o 11:50), obawiałam się, że może mieć to wpływ na brak sił.
Biegłam i w myślach odliczałam kilometry. Z czasów, kiedy biegałam w zawodach miałam taką taktykę-oszukistkę. Jeśli np do końca zostało 5km, to mówiłam sobie, że jeszcze tylko 3, a reszta jakoś zleci
Tak też robiłam i tym razem, dystans zaznaczony na tabliczkach z pomiarem miał połówki km, tym lepiej dla mnie. Jak wybiło 16.5km, pomyślałam, że jeszcze tylko 3 itede itepe.
Nagle pojawiła się przede mną biegaczka, myślę sobie: "Łyknę ją". Udało się. Potem jakiś biegacz, też wyminęłam.
Potem pojawiły się dwie kobiety, chyba na ostatnim kilometrze, wyprzedziłam. Jakoś to dobrze działa na psychikę, takie mijanie
Ostatnie set-metrów ciężkie.
W końcu meta, jakoś wykrzesałam z siebie siły żeby przyspieszyć i skończyłam z czasem 2:03:42, średnio po 5:52.
Fajnie, cieszę się, bo jadąc myślałam, że to będzie raczej w okolicach 2:15.
A tu jeszcze dwa ostatnie km po 5:36 i 5:33 wleciały.
Mała rzecz, a cieszy.
Po chwili okazało się, że znajomą też nogi niosły.
Poszłyśmy się napić herbaty, trochę pogadałyśmy z biegaczem, który okazał się być z Lubonia i pojechałyśmy do domu.
A w domu w końcu wypróbowałam przepis na jajka zapiekane w awokado.
