Nie ma jak już na starcie być zmęczonym, ale nie jest tak źle, bo niektórych już sama myśl o maratonie męczy
Race Screen w Garminie ustawiam sobie na 3:30, autor apki nie ułatwia i oczywiście musiałem to przeliczyć na sekundy
Postanowiłem jednak biec na ile będę mógł, bez trzymania na siłę wpisanego czasu.
Zabrałem ze sobą 5 żeli SiS i kilka kostek Dextro. Do tej pory to maksymalnie zużywałem 4 żele, bo zazwyczaj w okolicach 35 km ciężko już było przyjąć żel. Żołądek się buntował.
Założyłem, że żele będę brał co 7 km a Dextro jeśli będę potrzebował - bardziej dla spokojnej głowy.
W 2017 r. też biegłem w Poznaniu maraton. W tym roku trasa była lekko zmieniona, z odwróconym kierunkiem względem tej sprzed dwóch lat. Zmianę odebrałem na plus.
Ustawiłem się w swojej strefie pomiędzy balonikami na 3:15 a 3:30. Nie miałem żadnych problemów z maruderami, od samego początku biegło mi się równo bez biegania slalomem. Trafiłem na jakąś porządną falę
Początek to długa prosta Grunwaldzką z nawrotką na 6'tym km na wysokości Malwowej.
Staram się na każdym oznaczeniu lapować Garmina, tak by Race Screen miał aktualne dane. Oznaczenia były dobrze widoczne i zazwyczaj umieszczone po obu stronach.
Tu jak lapuję zegarek po nawrotce:
Dodam, że chłopak obok z numerem 3173 trzymał się mnie do połówki, później został z tyłu.
Do około 10'go km biegło mi się całkiem dobrze, ale nie czułem się lekko. Później był dłuższy zbieg Świętego Wawrzyńca i siłą grawitacji toczyłem się w dół.
Po 15'stym km zaczęło mi być ciężko a to dopiero około 1/3 dystansu i tu zaczyna się praca głową.
Do połówki ciągnę,w miarę równo, czas mam 01:43:14, ale wiem, że nawet 3:30 nie dam rady utrzymać.
Puls cały czas niski, bo średnio 148 bpm, czyli około 77% HRmax.
Zmęczony jestem już bardzo. Przechodzą myśli, by mocno zwolnić a nawet robić marszobiegi.
Walczę jak schizofrenik sam ze sobą. Jedną myśl zastępuję inną.
Zaczyna się Malta. Patelnia niezła, zero chmur, zero cienia, czasami wiatr powiewa.
Dużo energii dodają kibice, a jest ich sporo na całej trasie. Jest to naprawdę bardzo fajne.
Na Malcie dodatkowo mocno przygrywa zespół, co dodaje powera i gęba się sama cieszy
Żele łykam jak założyłem. Na każdym punkcie odżywczym piję wodę i się nią polewam.
Jestem mokry i czasami jest mi nawet zimno - zły objaw.
Po 31 km jest trochę z górki ulicą Hetmańską. Oczywiście nie ma nic za darmo, trzeba będzie to później oddać
35'ty km mam łyknąć ostatni żel ale oczywiście żołądek twierdzi, że to zły pomysł.
Biorę Dextro, piję wodę i chyba nawet jakieś izo złapałem.
Czuję, że to wszystko spaliłem w kilka minut.
Muszę wziąć ostatni żel, mam już doświadczenie z ultra i po prostu to wiem.
Wyciągam SiSa i powoli go sączę. Żołądek musi się dostosować.
Mam cały czas wrażenie, że biegnę po 6:00, ciało upomina się o przejście do marszu.
No w mordę!, mam około 7 km do mety i mam to robić przez ponad godzinę? Nie ma mowy.
Żel trochę pomaga.
Około 35 km doganiają mnie baloniki 3:30 - wg Race Screen są za późno, bo ja już od około 31 km jestem "pod kreską", ale może stali dalej i netto mają jeszcze zapas.
Walczę ze swoimi słabościami jak mogę, nie jestem w tym momencie sam. Człapię i mijam jednak innych biegaczy. Czasami ktoś mnie śmignie.
Widzę tu sporo różnych kryzysów: zjazdy energetyczne, skurcze, itp.
W końcu ponownie dobiegamy do Grunwaldzkiej, jest 39'ty km. Została ostatnia prosta. Niby tylko 3 km i 195 m.
Czuję, że żel się wyczerpał, oby mi światło nie zgasło. Za chwilę ostatni punkt odżywczy.
Wpadam tam, polewam się wodą i zaczynam lecieć dalej ale nagle słyszę cudowne słowa "cola, cola" - nawet o tym nie marzyłem. Zatrzymałem się i kilka kroków wróciłem. Łapię kubek coli, który w tym momencie jest zbawienny, przede wszystkim dla głowy. Przez ten manewr trochę sekund straciłem i ten kilometr wyszedł najwolniej 5:36, ale może uratowało to mnie od marszu na ostatnich metrach.
Ciągnie się ten ostatni odcinek. Blisko kiedyś mieszkałem, znam tu każdą uliczkę. Głowę zajmuję analizowaniem tego co się zmieniło.
Mijam 41 znacznik i po jakimś czasie widzę chłopaka, który pada i zajmuje się nim policjant.
No, tak mało mu zabrakło, może 500-600 metrów?
Ja jednak wiem, że to dowiozę. Ostatnie 500 metrów biegnę już tempem 4:06.
Na niebieskim dywanie jeszcze mam siłę, by mocniej finiszować.
Za metą lapuję zegarek (właściwie to dwa, bo miałem też V800
):
Jestem strasznie zmęczony, ale nie aż tak, by paść, idę dalej, odbieram medal, ściągam chipa, zjadam owoce, które dają i idę po depozyt i do kąpieli.
Po drodze spotykam jeszcze Witka. Krótka rozmowa, bo muszę się ogarnąć i trochę odpocząć zanim ruszę w drogę powrotną.
Tu poszczególne czasy z oficjalnego pomiaru:
Tak to z grubsza wyglądało. Wszystkiego nie jestem w stanie nawet dokładnie odtworzyć.
Większość trasy myślałem, że tempo mi padło nawet poniżej 6:00, ale jednak jakoś się trzymałem.
W biegu myślałem też o stopie i koncentrowałem się na szukaniu ruchu, w czasie którego nie czułem jakiegoś jej dyskomfortu.
Chyba byłem za bardzo spięty, bo w pewnym momencie miałem ból ramion i musiałem kilka km pracować nad rozluźnieniem.
Gdyby ktoś pytał po co biegłem ten maraton, to tak logicznie nie jestem w stanie odpowiedzieć
Jest to jakaś forma poznawania własnych słabości i radzenia sobie z tym.
Jest też w tym jakaś część masochizmu, bo wiem, że będzie ciężko a jednak się decyduję na udział
Dziękuję wszystkim za dobre słowo.
Relive:
https://www.relive.cc/view/vRO7dnrYJy6/mp4
Edit:
Dodam, że cały maraton przebiegłem na średnim pulsie 154 bpm - czyli około 80% HRmax.
Gdybym tym razem trzymał się pulsu lub tempa, to bym szybko popłynął.
Uratowała mnie znajomość własnego ciała, wziąłem pod uwagę okoliczności i przygotowanie do tego startu no i co by nie było, to chyba mocna głowa i doświadczenie.