6.10.2019r.
6. Anwil Półmaraton Włocławek
Czas netto: 1:30:48 PB, juhu.
Średnie tempo: 4:18 min/km
Średnie tętno: 158
Maks tętno: 185
Czytasz, na własna odpowiedzialność. Jadu w tym wpisie jest naprawdę dużo.
Niby poniedziałek jest, emocje opadły a ja powinienem z podniesioną głową iść przed siebie. Iść przed siebie bo wszyscy wiedzą jaki wyniki osiągnąłem - plan minimum. Życiówka. Tylko teraz, jak to analizuje na spokojnie to wychodzi że gówno się poprawiłem tak naprawdę. Nie wiem czy zmarnowałem ten czas, czy może zamiast 60km powinienem robić 100km tygodniowo. Czy może jednak nie mam predyspozycji na więcej. Co z tego że biegam po 5-6 razy w tygodniu jak to efektów nie przynosi? A może źle trenuje? A może ten miesiąc coś by zmienił? Zapytacie skąd takie wnioski? Do tego przejdziemy może jeszcze później. Najpierw "jakaś" tam relacja z biegu. Znów, po raz kolejny nie mam ochoty rozpisywać się, bo ten wpis samo pisanie tego postu jest wystarczająco meczące. Znów jesień i same rozczarowania, a ta "życiówka" to równie dobrze mogła być nabiegana na wiosnę. No ale tak jak mówię, do tego przejdziemy pod koniec wpisu.
Tyle wypoczynku w tygodniu, regeneracji a pewnie i bez tego nabiegałbym to samo. Jestem tak poirytowany następnego dnia, że najchętniej bym jebnął to wszystko. Myślałem, że już się pogodziłem z tym.... Do Włocławka miałem 2 godziny samochodem. Ahoj przygodo. Mimo wszystko wstałem rano i wszystko obyło się bez problemów. Toaleta, delikatne śniadanie (chleb z coś ala nutella bez dodatku cukru). Ku mojemu zaskoczeniu w nocy przymrozek i szyby trzeba było pierwszy raz tej jesieni skrobać. Droga samochodowa odbyła się bez najmniejszych problemów. Wyjazd o godzinie 8:00. Start/Meta oraz pakiet były w jednym miejscu Stadion OSiR Włocławek. Może nie jakiś ogromny, ale naprawdę fajnie wszystko przygotowane. Pakiet 50zł - bez koszulki która była dodatkowa płatna, w środku jakieś różne batony, owsianka instant, napój oshee. Dopiszę już tutaj, że po biegu było naprawdę na bogato - od groma czekolad, wafelków, pomarańczy, winogrona, zupa. Na takie coś naprawdę pozytywnie się patrzy. Do startu miałem niecałą godzinę, wiec na spokojnie powrót do auta ogarnięcie i przebranie się. Ustaliłem, że zostanę na długi góra, dół krótki. Trochę się wypogodziło gdzie rano było 1,5 C, przed godzina 11 było to już jakieś 7 C. Rozgrzewka, przebieżki, dynamiczny stretch. Byłem gotowy. Czułem się w miarę okej. Niestety, ku mojemu delikatnemu zaskoczeniu okazało się, że nie ma pacemakerów na 1:30. Zaczynali się na 1:35. Swoją drogą - bawiło mnie to, że przez pierwszy kilometr pacemaker na 1:35 wyprzedził mnie i biegł przede mną. No ale wróć - ustawiam się na starcie. Przejście z mety na start (
trasa link) czyli te 97metrów. 10,9,8...Poszli.
Taktyka była jedna, nie podpalać się. 1 minuta w tą czy w tą, zacznę nadrabiać po 15km. Może jakiś negative split spróbuje. Tak @#$%^, jasne. Jestem tak słaby, że szkoda gadać. Wybiegam ze stadionu i jest relatywnie płasko. 4:14, 4:15, 4:18. Dobiegam do jakiejś grupki którzy biegną a obok rowerzysta, łapie się ich ale zapytani przeze mnie czy biegną na 1:30 mówią że trochę powyżej. Kilometr czwarty wpada w 4:23. Zirytowany trochę przyspieszam. Jest dość mocno z górki. Generalnie bieg tutaj odbywał się taką dużą ulica, jakby główną bo potem jechałem tą drogą samochodem. 4:06 zamykam 5ty kilometr. Nie pije wody bo nie chce mi się pić. Pod wiaduktem i pierwszy dość mocny podbieg, nogi mimo wszystko przebierają i jest ok. 4:13, 4:11, 4:14 biegniemy jakąś grupką w trójkę. Nie rozmawiamy, ale znów widzę że te osoby zaczynają słabnąć. Lekki podmuch wiatru, ale temperatura generalnie idealna. Nie grzeje mnie. Mogłem nawet biegnąć na ramiączka krótkie całkowicie, ale nie narzekam. Biorę na siebie zostawiam ich, bo delikatnie zwolnili. Ludzi prawie że brak, ale mijam jakieś 3-4 osoby grupowe przybijam piątki z dzieciakami. Staram się zmotywować choć czuje się jeszcze dobrze. 9ty kilometr 4:11. Ciągle jest ok. Mam żel, postanawiam go zjeść. Biorę po trochu, 10km to akurat punkt z wodą więc popijam trochę. Znowu trochę żelu mieszam ze śliną. Wyrzucam resztę. Zamykam pierwszą dychę w 42:21 - domyślnie, powinno być 42:30 więc jest w punkt. Choć tego nie wiedziałem na tamten moment. Miałem lap co kilometr(przypomnę, mój zegarek za wiele opcji nie ma, race screeny etc) więc widziałem jaką mam prędkość, średnią czy dany kilometr w ile wpadł. 11ty 4:13. Potem tutaj pamiętam że był jakiś lekki podbieg i kolejny 12 wpadł w 4:18, aczkolwiek potem nadrabiam trochę 13ty 4:11 . 14ty kilometr był dziwny (inaczej mi pokazuje na tomtom sports, a inaczej na enomondo). Biegliśmy jakiś parkiem, gdzie ludzie normalnie chodzili aczkolwiek nie przeszkadzali czy utrudniali. Cały czas jestem sam, momentami biegnę za kimś ale wyprzedzam raczej. Wychodzi w 4:18. Wybiegam z tego parku i jest mega stromy podbieg. Krótki, ale stromy. Nogi mam ciężkie, zaczynam się podłamywać. 15ty kilometr 4:19 - 1:03:40. 1:04:00 - daje tempo poniżej 4:15 a więc znów wtedy byłem jeszcze w punkt. Niestety, tutaj zaczęły się schody. Otwarty teren biegnie przy Wiśle. Podłapuje się kogoś, ale po chwili ktoś Nas wyprzedza. Próbuje za nim, niestety. Nie mogę. Czuję się słaby. Jestem @#$%^ słaby na 15tym kilometrze. Zaczynam się dołować. Wiatr. Oddech mam równy o dziwo. Nogi nie są ciężkie, a mimo to nie mogę nic zrobić. Ciało się broni. 16-ty zamykam w 4:22. Zerkam na średnie tempo pokazuje mi jeszcze 4:15, ale ja już wiem że bieg zaczyna się kończyć dla mnie. Biegnę tak jeszcze z pół kilometra, po czym wybiegam od terenu Wisły i pod górkę. Po kostce brukowej. Idealne połączenie. Wyprzedza mnie chyba kolejna osoba. Próbuje się jej złapać. Nie mogę. Zaczynam się bać czy w ogóle ukończę ten bieg. 17ty 4:24. Równia pochyła. Martwię się, że nie ukończę. Myślę, czy nie zejść z trasy. Czy może przejść w chód, bo to i tak bez sensu już. Zaczynam łamać się psychicznie. Zbiera mi się na wymioty. 4:32 18ty kilometr. Jest mi @#$%^ smutno. Czarne myśli mam wtedy. Kolejna osoba mnie wyprzedza. Pewnie liczy na złamanie 1:30 bo ma jeszcze trochę czasu, jak zachował siły. Zrywam się też, próbuje biegnę 4:05-10 przez 300-400 metrów, stabilizuje po 4:15 po czym... znów zwalniam. Znów myślę, czy w ogóle ukończę. Niby nogi oddech ok, a jednak jakby mnie odcinało? Ale przecież to już by tak się stało, bo tak jest od trzech kilometrów. @#$%^ mać. 19ty 4:30. Zbliżamy się, bo ludzi trochę zaczęło się pojawiać. Ktoś krzyczy do mnie sił sił. Tak.... Biegniemy jakimś mini parkiem, mocna nawrotka prawie że 180 stopni, ścinam, nawracam jak mogę. Wybija mnie to jeszcze mocniej z rytmu. Jakiekolwiek śmiesznego rytmu o przetrwanie. 20ty 4:28. Wiem, że już tylko kilometr ale nie widzę sensu. Mimo wszystko mobilizuje się jakoś żeby było chociaż poniżej 1:31. Widze stadion, wbiegam na niego. Tempo wchodzi na 4:05. 4:23 wychodzi 21ty kilometr endomodno, zaś według tomtom 4:18. Dobiegam ostatnie metry na 3:56 na bieżni. Klękam, kładę się. Ratownik podchodzi pyta czy wszystko ok, odpowiadam bywało o wiele gorzej. Siedze tak chwile, pije. Kładę się. Dołek. Jedzenie tak jak mówiłem pełne stoły. No właśnie.... Dochodzę do siebie bardzo szybko. Jest mi tylko smutno. Jestem przygnębiony. Dziewczyna stara się mnie pocieszyć, aczkolwiek wiedziała jak mi zależy. "Fun fact" jest zdjęcie jak dobiegam na mete i zrobili zdjęcie na trybunach - widać jak ma skiszoną minę bo wie, widzi że już nie złamie tego. Zawiodłem w głównej mierze siebie samego. Pocieszam się, ze w ogóle ukończyłem. Miałem ogromny kryzys. Urwałem troszkę ponad 1 minutę. Nie... gówno. Nic to nie daje. Nawet dziś, teraz jak to piszę. Dołuje mnie. Przygnębia gdy o tym myślę. Wracając, zjadam ogarniam prysznic, wsiadam w auto prowadzę i jedziemy do Kalisza. I niby w social media napisałem, dodałem foteczke a jakże. Nowa życiówka na HM, że sub40 też nie przyszedł za pierwszym razem. Tylko, jak to przygnębiające jest, to wiecie Wy. Trochę się jednak rozpisałem....
Czasy:

10km - 42:21 (@4:14)
10km - 43:35 (@4:22)
To ładnie przyspieszyłem w drugiej połowie. Równie dobrze, mogłem pobiec pierwszą połowę na 41 minut i pewnie bym tak samo pobiegł drugą. Co za pierdolona żenada. Przepraszam za aktorzenie, ale tak jest prawda. Co ja biegam, to jest przykre. Dla mnie. Jak na mnie. I nie chodzi o to, że uważam się za jakiegoś super i napisałem "na mnie". Raczej chodzi mi o to, że jestem gównem które stoi w miejscu. Nie progresuje tak naprawdę, a wyniki to jeden wielki zbieg okoliczności. Nie pocieszajcie mnie, bo już to wczoraj próbowaliście zrobić - dziękuje oczywiście za to, doceniam. Ale sami spójrzcie na to poniżej:

Coś Wam te wyniki na 5, 10km mówią? To są własnie moje wyniki. Zajazdowe 5km na parkrun. "NIBY treningowe" 10km start w Pleszewie. Wszystko się pięknie zgadza. Tak jak mówię, ten wynik na wiosnę bym nabiegał w Ostrowie przed fartownym sub40.
Za dwa tygodnie, trochę krótsza trasa bo do Koła mam niecałą godzinkę. Krótszy też dystans, bo 10k a nie 21k. Ciekawe czy w ogóle napiszę cokolwiek z tej relacji. Mam nadzieję, że uda się przynajmniej poznać Jacka czy Marcina osobiście. Bo tak poza tym,
to co ja tam nabiegam. Znowu jakieś 41? A może 42?
A co dalej? A coś ma w ogóle być dalej, jest jakikolwiek sens? Może czas zakończyć po Kole ten sezon i tyle. A może całościowo odpuścić sobie ściganie. Teoretycznie, chciałem wystartować w Kaliszu 11 Listopada ale czy jest jakikolwiek sens? Niby miałbym małe szanse na podium w kat wiekowej, ale patrząc na moją "formę" to może być różnie. Mogę również, 10 listopada pobiec w Kościanie ten domyślny półmaraton. Tutaj znów pytanie, czy jest sens skoro jestem takim gównem na dystansie półmaraton. Zapraszam do głosowania w komentarzach.
1) Daj se spokój
2) Kalisz Niepodległości 10km
3) Kościan 21,097km
4) 2 i 3. Są jeden po drugim, ale szybko się regenerujesz(to fakt) i będą beznadziejnie wyniki. Będzie fun.
Dzisiaj nie przebierałem w słowach, ale mam nadzieję że nikogo to nie zrazi. Za słownictwo, wulgaryzmy przepraszam.