Dziś był piękny dzień, bezchmurne niebo, słońce smażyło aż miło, 28C w cieniu do tego lekki wiaterek, nic tylko plażować, a że to chyba najcieplejszy dzień w tym roku więc profilaktycznie nałożyłem krem UV30 i pojechaliśmy rodzinnie na piknik
pobiegać.
Żona zrobiła rano 11km więc południowa temperatura nie robiła na niej już takiego wrażenia, na naszą pozostałą trójkę już tak.
Ostatecznie dzień spędziliśmy miło i rodzinnie (a to najważniejsze) nikt z nas nie stanął na podium ani też nie doznał omdlenia, dodatkowo posłuchaliśmy trochę przygotowań do wieczornego koncertu
Ani Wyszkoni i zadowoleni wróciliśmy do domu.
To może coś jeszcze napiszę jak mi poszło.
Konkurencja była zacna, a poniższe zdjęcie gdzie pot zalewa mi oczy mogło by sugerować, że ta ja po samotnym ataku wygrałem, a
Artur Kozłowski dobiegło spokojnie w peletonie.
Oczywiście było odwrotnie Artur wygrał a ja … chciałem pobiec tylko życiówkę, bo po tym co napisałem powyżej w piątek to właściwie już ją zrobiłem i nie wiem jak bym to odkręcił gdyby się nie udało.
Stanąłem na starcie na żółto, wokół otaczającej mnie bieli bo chodziły słuchy, że regulamin/organizator wymaga startu w koszulkach z pakietu, ale ja jak to ja, lubię być na przekór.
Nic nie liczyłem, nic nie kalkulowałem chciałem jedynie życiówki 1s/15s/30s bez znaczenia i wiedziałem że muszę pobiec mniej niż 4,25/km.
Przypadkowo ustawiłem się koło zawodnika, którego widziałem już kilkukrotnie i wiedziałem, że biega szybciej ode mnie więc postanowiłem biec za nim licząc, że dowiezie mnie do życiówki.
Pierwszy kilometr 4,14 - za szybko, ale trzymam się planu w nadziei, że się sprawdzi, drugi kilometr 4,23 – optymalnie, w połowie trzeciego kilometra plan runął bo pacemaker nie trzymał założonego tempa w sensie że zwolnił. Musiałem już liczyć tylko na siebie.
Od tego momentu biegłem sam wg. wydolności, pomału, stopniowo dochodząc i wyprzedając zawodników przede mną. Na półmetku byłem na 38 pozycji z czasem 21:33.
Długie rozgrzane nitki asfaltu dłużyły się niemiłosiernie, tak jak odcinki do poprzedzających mnie zawodników, zaczął się jak zwykle najgorszy dla mnie moment 6 i 7 km, już zmęczony, a jeszcze daleko, ale z pomiaru to 9km okazał się najwolniejszy chyba lekko pod górkę, choć sama trasa plaska i idealna na rekordy.
Ostatnia prosta miała 1300m wspaniale było widzieć balon na mecie i koszmarem było widzieć go tak daleko, wiedziałem że rekord padnie, ale nie miałem pojęcia jaki to będzie czas, nic podczas biegu nie przeliczałem, nawet nie byłbym w stanie się tego doliczyć.
Wreszcie dobiegłem, chciałem jeszcze podnieść ręce na mecie, ale wyszło to jakoś niemrawo, a przez to straciłem ułamki sekund i ktoś wystawił głowę przede mną spychając mnie w klasyfikacji o jedno miejsce.
Trudno, open 29, kategoria mężczyzn 25, kategoria wiekowa 10, czas
42:56 – lepiej bym sobie nie wymarzył i nie marzyłem.
P.S.
1. Próba pobicia nowego rekordu na 10 km nie wcześniej niż jesienią, bo w upale już się nie odważę.
2. Potwierdziło się że trening do maratonu zawsze oddaje.