
No to jak już ustaliliśmy, że szybki nie jestem, sprawdziłem więc czy jestem wytrzymały. Ci co mnie znają, wiedzą iż żadnego planu na trenowanie nie mam, a biegam to co mi do głowy strzeli. A że dziś w końcu moja ulubiona pogoda, czyli ponad 10C, postanowiłem to wykorzystać. Do tego wolny weekend, wczoraj jedynie kilka zdjęć na ścianę zamontowałem i z córami na łyżwach pojeździłem. A że słabo mi to idzie i jedynie do przodu, więc szaleństw nie było. Dziś też bez żadnych zobowiązań, ach jak super mieć nastolatki w domu które się sobą zajmą, a wręcz burkną jak chcesz się nim zainteresować. W zasadzie myślałem, że wstanę i jestem wolny. Niestety nigdy nie jest tak pięknie. Zaczęło kapać z wylewki w łazience, to ją rozkręciłem i skręciłem co oczywiście nic nie dało, do wymiany. Duperela, a już tym plecy ponaciągałem.
Dobra, ubrałem się i idę. W sumie to też gdyby żonka wczoraj nie przebiegła 31km, pewnie bym się na coś takiego nie szarpnął. Nie ma jak to małżeńska obopólna motywacja.
Wziąłem 100ml wody, żel i baton. Przebiegłem 100m i stanąłem, bo się kuźwa przez plecy wyprostować nie mogłem, myślę chyba dupa z tego. Skasowałem te kilkadziesiąt sekund w zegarku i drugie podejście. Jakoś już poszło, że mogłem biec.
Lecę na samopoczucie, zegarek jedynie mam ale nie kontroluję. Słucham ambitnego wywiadu ze stewardesą o jej pracy. Na szybko szukałem coś długiego, a to szło 2 godziny. Bo jak ostatnio zapuściłem T.Love i po jednej piosence przeskoczyło mi na film instruktażowy o robieniu makijażu to miękłem słuchając. A nie lubię się zatrzymywać i merdać w telefonie, bo jak trening ma być ciągiem to nie przerywany.
Odszedłem od sedna. Czyli biegnę i jakoś ciężkawo, może nie bardzo ale spodziewał bym się swobodniej na tym etapie i już się boję czy dam radę trzydziestkę zrobić. Bo tyle wstępnie planowałem. Teraz z kilometrówek widzę, że pierwsza dycha w 4:40min/km poszła, więc rozumiem skąd pełnej swobody nie było. Choć fajnie gdybym nie odczuwał takiego tempa. Wbiegam na Chocianowicką, ta pofalowana, więc w dół swobodnie idzie, w górę trochę męczę, ale jest jeszcze energia. Następnie Rudzką, jestem na 15km, płaski odcinek, dobrze idzie, mam jakiś przypływ endorfin i wpadam na diabelski pomysł, że zrobię powtórkę z kiedyś i pobiegnę 3 godziny. Obiegam stawy Stefańskiego, masa ludzi spaceruje, dodają mi energii, zjadam żel i nawrotka powrotna. Ponownie pofalowany odcinek, ale jakoś jeszcze podbiegi łykam. Kończy się audycja w słuchawkach, co jest dla mnie informacją, że minęły dwie godziny. A ja poczułem się już znużony tym biegiem, niby już nie daleko, acz to jednak godzina, co otuchy nie dawało. W słuchawkach cisza, ale przecież nie zatrzymam się. Myślę o tym, że idzie jakby lepiej niż w czerwcu kiedy tą samą trasę robiłem, ale wtedy było ze 30C. Z drugiej strony zbliżam się do odcinka, gdy wtedy osłabłem i zastanawiam się jak będzie teraz. Co jakiś czas wizualizuję sobie jak wciągam piwo które czeka na parapecie. Nie mogę jednak tylko o tym, bo męczy mnie ta myśl strasznie, zwłaszcza że popitek mam już znacznie uszczuplony na trasie. Na 29km zjadam baton, czując spadek energii. Raczej za późno, gdyż kolejne 6km, już ponad 5min/km robię. Nie jest to jakiś drastyczny zjazd, ale jest. Obieram punkt, kiedy będę mógł uraczyć się ostatnimi dwoma łykami wody i wyczekuję jak urlopu w pracy. Pyka 34km akurat w miejscu kiedy mogę się napić. W końcu sprawdzam zegarek jak mi idzie, ile czasu jeszcze, po czym ustalam taktykę. Czyli utrzymać średnią 4:50min/km, mając w tej chwili sekundę zapasu. Zostało mi 16 minut biegu, odbijam do lasku, gdzie jeszcze muszę się trochę wdrapać pod górę, jeszcze ten kilometr przez to słabo wchodzi. Przedostatni lepiej, a ostatni jeszcze przyspieszam momentami pod wiatr, ale wtedy lawiruję po osiedlu, nie che mi się już z nim szarpać. No i ostatnia minuta, lekkiego finiszu.
I jakie wnioski;
Pierwsza myśl taka, że maraton w 3g25min bym zrobił. I to mnie jednocześnie martwi, bo nie widzę wielu minut do zdjęcia, wiem że to jeszcze nie nie ten moment i czas, ale on płynie już długo.
Tym razem jakoś bardzo mnie nie postawiło, ale nadal od 30km więdnę.
Z tą wziętą ilością wody to przesadziłem, tyle że ja na treningach mało piję, też myślałem że jedynie trzydziestkę zrobię, a też przesadnie to nie cierpiałem z tego powodu.
Wstępnie chciałem wypróbować nowe Brooksy, bo teraz kolejny nowy pomysł, że to w nich pobiegnę maraton. Ale żona powiedziała, że błoto na odcinku gdzie budują trasę, więc jakoś szkoda mi się zrobiło takich czystych nówek. Wziąłem ubite Kinvary i zero problemów mięśniowych na trasie.
Sam bieg trudny, ale wszedł bez płaczu, można sporo więcej znieść. Tyle, że już w domu poczułem się przemielony, nawet chciałem się kimnąć i ze zmęczenia nie mogłem, przy tym jeszcze obręcz biodrowa rwała, chyba od tych pleców. Poza tym trochę chodzę jakbym na byku pojeździł, takie uroki dłuższego bieganka
Średnie tętno 151bmp (81% max)

