Półmaraton szlakiem walk nad Bzurą(45) NdPlan: HM Realizacja: Rozpisany plan zakładał start w HM na trzy tygodnie przed maratonem. Po małych zawirowaniach częściowo z mojej strony, jak też organizatora innego biegu, udało się ostatecznie zapisać na atestowaną połówkę w Sochaczewie. Brałem tam udział dwa lata temu, więc trasa jak i cała impreza była mi znana. Jedyne z czym trochę się gryzłem, to na jakiej intensywności pobiec. Napisałem o tym w piątkowym wejściu, mniej więcej charakteryzując plan. Tyle, że kilka godzin później nadeszła informacja której można było się spodziewać, ale wiadomo że nadzieja umiera ostatnia. Chodzi tu o maraton w Koszycach, i nowe obostrzenia na Słowacji które od 1.10 zabraniają imprez ponad 200 osób. Organizator ma wydać oświadczenie w tej sprawie jutro, ale to już raczej przysłowiowy gwóźdź.
Informacja ta lekko zmieniała moje nastawienie do dzisiejszej połówki. Dodając do tego poranną wagę 66,3kg oraz formę która jest, jakaś. Postanowiłem trochę więcej niż pierwotnie z niej wycisnąć, nie ma w końcu co odkładać na później obecnie dobrego samopoczucia. I może też jedynej zorganizowanej imprezy w tym roku, a ciężko będzie takie nastawienie przenieść na domowy maraton i czerpać tyle frajdy.
Oficjalne otwarcie biegu odbywa się na stadionie w Sochaczewie, po czym uczestnicy zostają przewiezieni autokarami na miejsce startu do Kamiona. Stamtąd ruszamy na metę w Sochaczewie.
Mój plan na początek biegu, pozostał bez zmian, czyli pierwszą dychę postanowiłem pobiec po 4:10/km. W założeniach, nawet przez całość dystansu tempo to wydawało mi się za możliwe do utrzymania, mając wręcz oczekiwania lekkiej rezerwy przy nim. A już ono dawało by mi kosmetyczną życiówkę.
Domniemałem tak na podstawie środowego treningu, gdzie dychę pobiegłem średnio po 4:10/km, na pulsie między WB2/WB3.
Dziś niestety pasek już tak dobrze nie współpracował, właściwie wcale, toteż oceniałem je na czuja. I tak przez pierwszą dychę pilnowałem właściwie tylko tempa, miało być po 4:10. Wskakiwało po 4:07-08, trochę miałem sobie za złe, ale różnica była tak mała i szło naturalnie, że do przesady się nie hamowałem.
Na tym etapie jeśli chodzi o konkurowanie, tudzież wspieranie się z innymi uczestnikami, to nic takiego nie miało miejsca. Charty poszły do przodu, właściwie do mety w zasięgu wzroku miałem jedynie dwóch biegaczy. Początkowe kilometry jeszcze inna dwója biegła przede mną, później ich wyprzedziłem, a co działo się za mną zupełnie nie interesowało mnie. Ktoś od początku podpiął się pode mnie i gdzieś do 8km deptał za plecami, ale było mi to obojętne na tym etapie biegu.
Na 5km pierwszy wodopój i lapowanie zegarka. Przestrzał względem GPS 100m, co już dość znacznie zweryfikowało wyliczenia zegarka na wynik końcowy. Drugie picie na 10km i przestrzał 300m, To już nie chciało mi się wierzyć w taką niedokładność, myślałem że zweryfikuję to na 15km, ostatecznie 20km ale nie było oznaczeń lub nie zauważyłem ich.
Ostatecznie na mecie miałem 240m naddatku, więc realnie ten początek i tak musiał w okolicach 4:10min/km wchodzić, czyli tak jak zamierzałem.
Woda w butelkach 500ml i aż było żal po trzech łykach wywalać, ale weź tu się nie napij albo taszcz ze sobą. Nie wspomniałem o pogodzie, dla mnie idealna 23C, miło w ciepełku a już nie w upale pobiegać, lekko wiało ale nie skarżę tego.
Podsumowując pierwsze 10km, to myślę że weszło gdzieś w końcówce WB2, może zahaczając o trzecią strefę, czyli dość lekko jak na zawody. Więc nie było to jakoś bardzo męczące .Swobodnie można było przejść do planu na dalszą część biegu. Ale to za chwilę, na wykresie z pierwszego startu najcięższy pod górę wrysowany był 13km. Planowałem więc dopiero po nim podkręcić tempo, oczywiście jeśli będzie z czego. Nie okazał się on jakiś odbiegający od pozostałych, jak wydawało mi się. Ale też żadna strata sekund, bowiem sporo było jeszcze do mety i bał bym się wcześniej przyciskać.
Bodaj na 12km wziąłem żel, a po 13km zacząłem wdrażać plan, czyli delikatnie przyspieszać ale tak by nadal bardziej być po stronie tych przyjemniejszych odczuć. Jeszcze gdzieś na tych kilometrach wyprzedziłem jak dotąd jednego biegacza, do którego miałem dużą stratę. Ale jak przystanął by się napić, wiedziałem już że jest „mój”, choć to było żmudne doganianie.
Po 15km tętno już poszło na plan dalszy, zresztą nawet nie było jak się nim podpierać.
Natomiast cały bieg wiedziałem że idę na życiówkę, widząc tempa poszczególnych kilometrówek i czując jeszcze zapas na tętnie. Ale już jaką za licha nie byłem w stanie wyliczyć, mimo to zupełnie się tym nie interesowałem, zadowolony byłem że ogólnie idzie dobrze i nie obawiałem się zwiędnięcia w końcówce.
Od 16km zacząłem starania pod jak najlepszy nadal nieznany wynik. Został już tylko jeden biegacz w zasięgu wzroku, wypatrywałem go często by wiedzieć gdzie mam skręcać. Odległość była znaczna, ale stopniowo, minimalnie odrabiałem. Zmniejszyła się na tyle, że poczułem krew, ale bardzo, bardzo powoli zbliżałem się. Jeszcze na którymś z ostatnich kilometrów był najbardziej stromy odcinek trasy, zresztą wznosiła się ona na całej długości, tylko że to się rozłożyło po całości. Byłem już naprawdę blisko dogonienia, a nie mogłem i zwątpiłem na chwilę. Wtedy pomyślałem j…ć wynik nie wiadomo teraz jaki, najważniejsze to przegonić rywala. Zerwałem się na dwa razy, raz kilka metrów odrobiłem odpoczynek i drugi atak do pleców. Chwilę za plecami i taktycznie zrównałem się z chłopakiem lekko zwalniając, a nuż podłapie i chwilę da odsapnąć. I chyba zadziałało, może też już słabł. Ja za to jak zobaczyłem liche tempo po 4:15, mówię do siebie - stary cały dystans lecisz poniżej 4:10 to już nie papraj statystyk. Przyspieszyłem i tak już do mety starałem się urywać sekundy. Wbiegłem na stadion, ładny nowy tartan, dwa lata temu leżał żużel. Wreszcie jakaś orientacja w czasie nastąpiła, widzę okolice 1:26 i jakieś 3/4 okrążenia przede mną. Na szybko liczę, że powinienem w minutę zdążyć, dociskam już ostatnie 100m ile mogę i udaje się.
Brzydal ale z ładnym wynikiem.

Netto 1:26,56, open byłem 20-ty, kategorii 6-ty, były przyjemne nagrody finansowe, ale do nich mam 5 minut do zdjęcia.

Podsumowując, poprawiłem poprzedni wynik o ponad minutę, najmniejszym kosztem jakim mogłem to zrobić. I była to moja najlżejsza połówka, bez zbędnych myśli w trakcie po co mi to i ile jeszcze do mety. (Choć też aby nikt nie odebrał tego jako porównania do relaksu, tudzież innego wypoczynku, po prostu poprzednie były w maksa trudne)
A jednocześnie też nie wydaje mi się, że coś więcej mógł bym ugrać zaczynając mocniej, wtedy zapewne druga połowa była by wolniej. W takim rozegraniu od 15km szła już naprawdę mocna robota, przy przebiegu całości pod pełną kontrolą. Zarazem nie wycierpiałem się w tym biegu, a wynik w pełni satysfakcjonujący, czego chcieć więcej.
