dziś tak zwana kapliczka - przebiegamy obok i tak się utarło, że ""robimy kapliczkę" ewentualnie figurkę

w planie była zabawa biegowa, ale okazało się, że w terenie to była dziś zabawa, ale z lodem i śniegiem, cholera wie skąd to to się wzięło, przecież jeszcze w październiku tego nie było, jakaś dziwna i mocno podejrzana sprawa. biegło się mocno na czucie dzisiaj, na dzień dobry 3 km praktycznie lodu, potem ciut luzu, potem lód i śnieg oraz zamarznięta przeorana ziemia , bruk 4 km, znów 3 km lodu i kilometr rozbiegania. znaczy lekko miło i przyjemnie, po drodze w nagrodę jakieś 20 metrów od nas przeleciały z lasu na pole piękne 4 jelenie, wielkości dobrego konia, jacek nawet chciał pogonić za nimi, ale widać, one dzisiaj tempo w planie miały, bo nijak nie udało się do nich zbliżyć. inna sprawa, że jeleni już dawno koło nas nie było, a ich zapach owszem, dłużej się trzymał w powietrzu

normalnie potęga, przyzwyczajonym do takich widoków, niemniej jednak zawsze fajnie kogoś spotkać w lesie, nawet jak ma rogi na głowie. fakt, faktem, że w mieście o takich gości zdecydowanie łatwiej, niemniej jednak miny bardziej skwaszone mają. końcówka treningu już ciut żwawsza była z naciskiem na żwawsza, kolega ma taki myk, że musi biec z przodu i cały czas przyspiesza, więc kończyliśmy ostatni kilometr w granicach 4:10 potem troszki rozciągania i kilometr spokojnie dodom. jednym słowem michałki, znaczy miło i przyjemnie, no może, żeby nie te minus pięć i wiatr, ale nie można przecież mieć wszystkiego ? jak czytam inne blogi to tak jakoś głupi się czuję, że mnie nic nie boli,
ale jeszcze wszystko przede mną

w sumie wyszło ciut ponad 15 po 4:57 tętno 154. górek dużo.
a rzeczona kapliczka wygląda tak:
