umówiony byłem na bieganie dziś na siódmą, siódmą rano, żeby wątpliwości nie było, ale wstałem sobie już po piątej.
po prawdzie, to sam nie wstałem, pomógł mi mój ukochany kotek, a robi to tak, przychodzi do mnie nad ranem, pierw liże po łysinie a potem gruzie w głowę, niby nie mocno, ale za budzik wystarczy

rozumiem, że tym lizaniem to znieczula i odkaża zarazem

wypiłem kawkę i o 6:55 w drogę.
jak ja nie lubię tak rano wychodzić, rozruch proszę bardzo, ale coś solidniej to ja się muszę obudzić.
a dzisiaj w planach, dzień konia, czyli siła czyli podbiegi.
pogoda obrzydliwa,bo wilgotno i parno, żeby z rana już 12 stopni było ? liczyłem na jakiś przyjemny chłodek arktyczny a tu kiszka, zamiast syberii-laos.
dobrze, że koszulkę na ramiączkach miałem, bo chyba bym biegał bez.
polazłem na asfalt za miasto tam mam taki sympatyczny góreczkę, popularnie zwaną szmatą, lub innym słowem kończącym się na rwa. i nie jest to kulszowa.
no i pobiegałem te podbiegi
8x500m podbiegu / zbieg. podbieg długi więc miało być spokojnie i tak chyba było, tempo około 4:30 -4:40 km
na czterech kilometrach podbiegu wyszło 100m up, czyli na 500m 15 m w pionie. wystarczająco, żeby się zmęczyć.
kurna, jest co biegać.
także 8:50 byłem już w domu z 16 kilometrami na koncie
cztery dobiegu ,osiem kilometrów zbieg/podbieg i cztery z powrotem, z tymże z powrotem to już trochę dużo te cztery, tym bardziej, że też płasko nie było i nie powiem poczułem nogi na samym końcu treningu.
dobrze, że jutro spokojne wybieganie.