i nastała niedziela, syn marnotrawny postanowił coś dłuższego pobiegać. bo tak. wczoraj nie udało, czytaj nie chciało się wyjść, raz, że nogi bolały i miał być tylko rower, dwa, że cholera mnie wzięła po wywołaniu filmu bo okazało się, że cały jest w jakichś syfach, więc na szybko zrobiłem kotom kolejny, inny już, i też się okazało, że w syfach, więc, chyba woda demineralna, która kupowałem w tesco do tej pory, tak syfi. taką mam nadzieję, bo jak to nie woda, to gorzej. w każdym razie zeszło się na wywoływaniu i skanowaniu pół dnia, dodatkowo, otworzyłem piwo, niejedno, w lodówce które miałem, ale to wszystko po to, żeby miejsce zwolnic, no i z roweru też nic nie wyszło. za to cholera mnie brała dzień cały, bo jeszcze wywoływacz, za który dałem chyba drożej niż za złoto w płynie, szlag trafił na amenus, nie wiedzieć czemu, także dzień było fotograficznie bardzo udany. ale co tam, tak czasem bywa, i to są "uroki" fotografii analogowej.
w każdym razie dziś wstał ja skoro świt koło ósmej, bo tego, że kot mnie budził o 4:27 to nie liczę, i postanowił pobiegać coś dłuższego. w sumie postanowił parę dni wstecz, ale jak fajnie brzmi, wstał i postanowił, normalnie horroł szoł, że se tak zapożyczę powiedzenie od burgessa. jak postanowił tak zrobił, wyjszło 26 km biegu prawie ciągłego w terenie, bo przerwanego na 6 minut przez kąpiel, znaczy sobie popływałem w jeziorku. woda normalnie zupa, ale póki co nie podgrzana. jak dla mnie ostatni moment fajnej temperatury, później będzie coraz gorzej. niemniej 26 wyszło w terenie, na spokojnie coś po 5:10, więc jestem zadowolony, mimo tego, że końcówka się dłużyła.
tydzień dziwny, tylko 4 treningi, w tym jeden żwawszy a kilometrów 78. no i ze stówka rowerem, ale tych to nawet nie liczę, bo co to za dystans.
fota z wczoraj:
