Ravenna Maraton - 2.53.09 - tempo śr. 4.06Taktyka oraz nastawienie na ten bieg wynikały w dużej mierze z okoliczności, które opisałem wczoraj. Budowanie motywacji i celu takoż, oparłem je na tym, że to ma być mój ostatni maraton (w życiu), w którym przede wszystkim chciałbym w ogóle wystartować, w miarę możliwości dobrze się do niego przygotować nawet poprzez rozmaite kompromisy i konieczne zaniechania. Na starcie przygotowań sam wynik był sprawą wtórną a marzeniem zdawało się niedościgłym była skromna życiówka. Przygotowania poszły jednak dobrze, przebiegłem co prawda 20% mniej kilometrów niż do poprzednio bieganego maratonu w Walencji ale brak ten uzupełniłem rowerem i pływaniem chyba nawet z nadwyżką. Z premedytacją zrezygnowałem z wszelkich startów kontrolnych i pierwszy raz biegałem dystans królewski bez układu odniesienia z wyniku w połówce. Wraz ze wzrostem formy i postępem przygotowań podnosiłem delikatnie poprzeczkę czyli złamanie 2.55 a w końcówce pomyślałem, że chciałbym zejść poniżej 2.54. Dlaczego? Każdy ma jakiś znajomych, ludzi, którzy coś tam nabiegali i fajnie byłoby pobiec od nich nieco lepiej

A tak na serio to wydawało mi się, że na dziś delikatne zejście poniżej 2.53 to absolutny szczyt moich możliwości w świetnych warunkach a przy bardzo dobrym biegu te 2.54 powinno się udać rozmienić po mocnej walce.
Do Ravenny dotarliśmy 5.11, najpierw samolot z Krakowa do Bolonii (Rayaner 350 zł/os) a dalej pociągiem, tam wynajęliśmy mieszkanie w centrum blisko startu biegu tak by nie korzystać z depozytów i tojów - wygoda i komfort. Dwa dni zwiedzania pięknego miasta czyli kuchnia włoska i zabytki. Expo skromne ale wszystko sprawnie, pakiety przyjemne z koszulkami pamiątkowymi co zważywszy na cenę imprezy (29E) było miłe. Pogoda wspaniała, codziennie słońce i niebo bez chmurki, koło 20 stopni co w kontekście startu maratońskiego jednak optymalne nie jest - ale co tam, Dolce Vita. W niedzielę miało być deczko cieplej czyli ponad 20

Start o 9.30 więc z mieszkania wyszliśmy po 9.00, kilometr truchtu na start i wmieszanie się w kilkutysięczny tłum. Ravenna Maraton to trzy biegi, ćwiartka, połówka i maraton, razem koło 5-6 tys ludzi. Dwa pierwsze kółka kręte i wąskie po zabytkowym centrum (ćwiartka i połówka) a dla nieco ponad tysiąca biegaczy dodatkowy bonus czyli wypędzenie za miasto, dobieg do morza (Adriatyk) i powrót do centrum. Bałem się nieco początku biegu bo te dystanse nie są za bardzo kompatybilne a i trasa wąska (kręta też). Rano bardzo ciepło (było już 17 stopni) i oczekując już w tłumie na start czułem, że słońce świeci bardzo mocno, już wiedziałem, że łatwo nie będzie. Na pierwszej połówce sporo cienia jednak, druga była niewiadomą ale liczyłem się z tym, że będzie to do biegania w pełnym słońcu.
Bieg czyli bella temperaturaStart i ruszamy, stoję około 20 metrów za elitą bo okazuje się, ze to Mistrzostwa Włoch w Maratonie. Moje obawy o bałagan na pierwszym kilometrze nie sprawdzają się, idzie to bardzo sprawnie i spokojnie, żadnych maruderów. Ale od razu jest kilka zakrętów więc Garmin ogarnia się dopiero na końcu pierwszego kilometra. Dwa pierwsze biegnę nieco za szybko bo po 4,05 niemniej przy tabliczce 2km mam czas 8.03. Klnę siarczyście bo to wygląda na głupi błąd zbyt szybkiego otwarcia niemniej zaraz się uspokajam bo i ta tabliczka mogła być źle ustawiona. Na trzecim kilometrze nieco upierdliwy i dosyć długi podbieg na wiadukt, pięć razy będziemy na to wbiegać a miało być płasko jak na stole (ale jest podbieg to jest i zbieg

). Trzymam tempo i biegnie mi się nieźle choć słońce jest mocno upierdliwe. Koło piątego kilometra zbiegamy w dół do parku a tam kilometr po alejce po białych kamyczkach. Przyjemna nawierzchnia na długie wybiegania ale do trzymania tempa niespecjalna. Z parku długi i uciążliwy podbieg do drogi i od razu na wiadukt, ze 300m ciągłego pod górkę, na tym etapie nie problem ale to będzie do biegania na 41 kmie i wtedy będzie trudniej. Zbieg z wiaduktu i wpadamy w labirynt wąskich uliczek starówki, garmin głupieje i pokazuje wciąż bzdury, nawierzchnia zmienia się co chwila (bruk, kostka, asfalt) a od zakrętów może się zakręcić w głowie. Uwielbiam takie kręte bieganie, leci mi się znakomicie i całkowicie na wyczucie. No i na 10 tym jestem w 40.36 czyli pół minuty za szybko, na ćwiartce chwilę później w 43 minuty - szlag, za szybkie otwarcie mówi mój wewnętrzny sceptycyzm, diabełek zaś szpta do uszka - Synu, 2.52 spokojnie dziś złamiesz. Ale ja nie z naiwnych i postanawiam nieco wstrzymać konie i deczko zwolnić. Ale to mogę zrobić tylko na wyczucie bo GPS nie współpracuje najlepiej. Ciągle boli mnie lewy achiles, czuję go wyraźnie i to mnie cały czas niepokoi, ale nic nie mogę z tym zrobić. Na 16tym kmie koło pięknej Bazyliki St Vitae (VI w ne - piękne, bizantyjskie mozaiki na ścianach) stoją moje córki z aparatem i butelką wody, chwytam wodę, trzy łyki w siebie i reszta na siebie
Załącznik:
rav 2.jpg
Dobrze, że orgi też dawali wodę w butelkach bo to obfite polewanie trzymało mnie przy życiu i to do samego końca.
Druga ćwiartka 15 sek wolniej czyli też za szybko ale już w normie za szybko. Na połówce mam 1.26.15 czyli z 50 sekund szybciej niż w planie. Ale po pierwszym kółku nieco zmieniłem plan na taki rezerwowy, taki Plan B, który miałem już w głowie dzień wcześniej. Idea była taka by szybciej pobiec nieco początek z duża ilością cienia i mieć później z czego oddawać na trudniejszej, słonecznej części. To był Plan B i gdy pobiegłem za szybko pierwsze kółko to stwierdziłem, że trzeba tak będzie chyba zrobić. Na połówce jednak optymista dalej prawi, że trzeba 2.52 atakować, rozsądek każe jednak biec swoje i czekać na rozwój wypadków. Drugą połówkę zaczynam w czteroosobowej grupce, biegniemy spokojnie a tempo mi idealnie pasuje (4.07), jest sporo słońca ale i sporo cienia od drzew czy większych budynków. Włosi umilają sobie czas rozmową, z której rozumiem tylko jedną sentencję "Bella Temperatura". No pięknie jest myślę wylewając sobie na łeb kolejną półlitrową butelkę uzyskując przy tym efekt koszulki kompresyjnej bo pięknie na mokro przywiera. Za połówką przestaje boleć achiles . Przed 25tym wybiegamy za miasto, kończą się drzewa, domy i nastaje zupełny brak cienia a jest już bankowo ponad 20 stopni. Wygląda na to, że tak będzie przez kilkanaście kilometrów. Dwaj kolesie nieco przyspieszają, jeden słabnie i zaczyna się totalna samotność długodystansowca. Na 25tym mam nadal z 50 sek do przodu ale biegnie się dużo trudniej, tempo na Garminie nieco mi spada i zastanawiam się czy to już przychodzi płacić za początkowe harce. Biegnie się jednak nieźle i odbieram to raczej jako reakcję na wyższą temperaturę a nie początek końca. Postanawiam wcielić w życie Plan B czyli trzymać to tempo 4.09-4.10, które biegnie mi się w miarę dobrze i powolutku oddawać te uciułane sekundy. Pomysł chyba dobry bo zbliżam się powoli do kolejnych wyprzedzających mnie biegaczy. Słońce praży mocno, jest płasko i goło jak na patelni a ja sobie pomykam samotnie prosta jak w mordę strzelił dwupasmówką. Na 30 tym dalej mam ponad pół minuty zapasu więc to 2.54 jest spokojnie do zrobienia a i 2.53 też do powalczenia. Chwilę później nawrót i postanawiam nieco przyspieszyć, kilometr 4,05, kolejny 4.01 i tu przesadziłem bo zamajaczyła delikatnie kolka i zaczęła ciągnąć dwójka. Wróciły zmory z końcówki w Walencji ale nie ze mną te numery tym razem, nie czekam na problemy tylko delikatnie zwalniam i wracam do komfortowego 4.10. Kulam się tak dwa kilometry i problemy mijają. Jestem już na 35tym i złamanie 2.54 staje się powoli ciałem. Chwile później wbiegamy do miasta i znowu łapie trochę cienia a ciało jakby samo przyspieszyło i znów dwa kilometry po 4.05, tu mijam kilku biegaczy w tym jednego z moich wcześniejszych towarzyszy, na 37 mym zakręt i teraz już do mety w pełnym słońcu czyli pieprzona bella temperatura. Jest coraz ciężej, goręcej, znowu kolka puka do drzwi i przypomina się lewa dwójka. Zwalniam do 4.10 a i to jest już tempo ciężkie, na 38mym mam pewność, że mocno złamię 2.54 więc staram się biec spokojnie minimalizując ryzyko, chcę to tylko dobiec i zrealizować plan, nie zależy mi na walce o więcej, jestem syty - wystarczy. Wtaczam się z górki do parku, tempo na białym żwirku siada i na 40 tym widzę, że by złamać 2,53 musiałbym pobiec ostatnie 2,2 km poniżej 8.40 czyli tak jak biegałem ten odcinek w Rydze i w Walencji. Nie ma we mnie jednak tej determinacji a i wiary brak, wiem, że podbieg z parku na wiadukt uniemożliwia wariacką szarżę. Biegnę więc spokojnie a na podbiegu tempo siada, że aż zęby bolą. Na wiadukcie odpalam ostatnie rakiety w czym pomocny jest kawałek zbiegu, mijam rondo i skręcam na ostatnią, długą prostą. Kilometr z podbiegiem Garmin odcina jako 3.58 a ja jeszcze podkręcam. Przed sobą widzę w oddali kilku biegaczy, nie dojdę ich, nie ma szans. Widzę już bramy mety, wydają się tak blisko a do 2.53 jeszcze cholernie dużo czasu więc biegnę ile mam, już nie kalkuluję, nie liczę, zbieram doping moich córek i fotkę z finiszu
Załącznik:
rav 3.jpg
Podkręcam a na Garmnie tempo 3.48
Niebieskie dywany, prawie doganiam gości, którzy byli przed chwilą tak daleko i na niebieskiej bramie gdzie włączyłem start mam równiutko 2.53.00 ale niestety meta jest dalej, przy czerwonej z zegarem. Dobiegam, staję na chwilę, rzucam okiem na buty - NB Fresh Zante sprawiły się bosko, achiles wytrzymał a nogi prawie niedraśnięte. Prostuję się i idę jakby nigdy nic, czuję się jakbym maratonu nie biegał, piękna dziewczyna zakłada mi najpiękniejszy medal jaki dostałem w życiu a ja cieszę się jak jasna cholera. To był cudowny bieg, cały czas pod kontrolą, bez żadnego kryzysu czy chwili zwątpienia, tak jak chciałem, jak sobie wymarzyłem. Lepiej być nie mogło. Mogło

, te pieprzone 10 sekund mogłem gdzieś po trasie urwać ale nie miałem takiej determinacji. Chciałem to głownie dobiec, zaliczyć, pobiec w dobrym stylu mój ostatni maraton.
Po chwili spotykam córki, foto z medalem
Załącznik:
rav 4.jpg
Biorę komórkę, sprawdzam forum i widzę, że Lidka po prostu wymiata, międzyczasy ma świetne więc z niepokojem czekamy. Dobiega w czasie 3.18.34, wygrywa kategorię i bije swoją życiówkę o prawie 8 minut, do tego robi zdecydowanie lepszy wynik niż plan max czyli 3.20, które wydawało się założeniem bardzo trudnym. Jeśli ja pobiegłem 110% to ona 130.