Robbur - ponowna nauka biegania

Moderator: infernal

Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Ostatnie dni były dość trudne dla trybu biegowego. Wszystko przez samowolne przestawienie się na tryb towarzyski. Broniłem się jak mogłem, ale:
- w czwartek - spotkałem kumpla, któremu urodziła się córka. Kumpel ma 48 lat, baaardzo długi staż małżeński i właśnie pierwsze dziecko. Była to zdecydowana wpadka, ponieważ zawsze twierdził, że chodowla dzieci jest nieopłacalna. Musiałem wspomóc biedaka na duchu, poświęcając trening. Poza browarem było coś mocniejszego.
- piątek - wrócił sąsiad z wczasów. Stęsknił się za męskim towarzystwem od browara. Nie mogłem odmówić. Po trzech browarkach wpadliśmy na pomysł aby reaktywować w jego garażu salę prób - on odpalił perkusję, ja basidło i pohałasowaliśmy trochę. Przy piwku.

2011.09.10 - sobota poranek.

Postanowiłem udawać, że tego piwka poprzedniego dnia nie było i zrobiłem sobię z samego rana dłuższe wybieganie.

Obrazek
Dystans (km) 21,41
Czas (hh:mm:ss) 02:02:53
Tempo (min/km) 05:44
Najlepsze tempo (min/km) 04:11
Prędkość (km/h) 10,5
Najlepsza pręd. (km/h) 14,4
Climb up/down (m) +284,3/-283,6
Kalorie (Kalorie) 2032
Śr. puls (BPM) 144

Było całkiem fajnie, chociaż średnie tętno za szybkie. Moja wybiegowa pętla jest odrobinę pofałdowana, więc ciężko trzymać jednostajne tętno i tempo biegu. Dystans zbliżony do półmaratonu. Następne długie wybieganie w przyszłą sobotę, na odcinku 21097 m. Ostatnie 5 km wcale nie było łatwe.

Sobota wieczór - zabawa dożynkowa w mojej wiosce. Jako świeżo upieczony wieśniak nie mogłem odmówić sołtysowi zaproszenia. Swoją drogą sołtys też biega, a właściwie biegał, ale zainspirowany moim przykładem ponownie zaczyna. Było kilka piwek, ale niewiele. Ze cztery. Albo pięć. Na realia dożynkowe to ilość wręcz abstynencka.

2011-09-11 - niedziela poranek

Odczuwałem jeszcze w mięśniach wczorajsze dwie dyszki, więc padło na nieco krótszy trening. Po sobotnim monotonnym bieganiu w tempie nieszczególnym potrzebowałem czegoś na odmulenie. Padło więc na trochę ostrzejszy cross z mocniejszymi podbiegami i kilkoma przebieżkami. Śmignąłem sobie nawet jednostajny, kilometrowy odcinek w tempie ok 4:50 (docelowe na półmaraton), żeby zobaczyć jak się czuję z tą prędkością. Kilometr raczej lekko i bez specjalnego zmęczenia. Jednak półmaraton ma dwadzieścia jeden takich odcinków.
Przebieżki nieco mnie odmuliły i nawet w mięśniach czuję się świeższy. Dziwne.

Obrazek
Dystans (km) 7,43
Czas (mm:ss) 42:21
Tempo (min/km) 05:42
Najlepsze tempo (min/km) 03:36
Prędkość (km/h) 10,5
Najlepsza pręd. (km/h) 16,7
Climb up/down (m) +90,0/-80,3
Kalorie (Kalorie) 691
Śr. puls (BPM) 0 - nie chciało mi się paska zakładać.


Podsumowując tydzień: przebiegł on pod znakiem browara i zamiast wyglądać na poważne przygotowania do półmaratonu, wyglądał jak trening barmana do October Fest. Jak mi półmaraton nie wyjdzie, będę wiedział dlaczego.
New Balance but biegowy
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Obrazek
No i niestety okazało się, że nie jestem niezniszczalny. Od wczorajszego popołudnia leżę w wyrze. Miałem nadzieję, że to tylko zaczątek choróbska, które uda mi się pokonać za pomocą czosnku, miodu, cytryny i naturalnego wypocenia. Jednak na razie nic z tego.
Jakaś cholera zaatakowała mi gardło, drapie jak diabli, ten taki dzyndzelek urósł jak diabli, a wszystko przybrało czerwonawy kolor. Katar jeszcze jest do zniesienia, ale najbardziej przygnębia mnie osłabienie organizmu. Rano podjąłem decyzję o urlopie, ponieważ w pracy czekał mnie cały dzień na powietrzu. Lekarzy omijam, bo swoim zwyczajem pewnie by mnie nafaszerowali antybiotykami.
Dzisiaj już przestałem wieżyć w sobotni wynik połówki na poziomie 1:10 :oczko: , będę szczęśliwy jak w ogóle pobiegnę. Szkoda, bo czułem formę. O podium mogę zapomnieć.
Ciągle mam jednak nadzieje, że w czwartek dam radę zrobić lekki trening. A jak nie to chociaż w piątek leciutenki. Ważne, żeby w sobotę stanąć do pionu.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

17-09-2011 - sobota
Miałem być w Gnieźnie, a nie byłem. Obrzęk z gardła zszedł, jednak ciągle czuję się jakoś grypowato. Zrobiłem próbę aktywności fizycznej i wybrałem się z rodzinką na zakupy do miasta. Zmęczyłem się bardziej niż bym biegł w tym Gnieźnie. Niedobrze.
18-09-2011 - niedziela
Na bieganie ciągle za wcześnie, ale chociaż zabrałem rodzinę na wycieczkę do lasu. Dwie godziny lekkiego spaceru. Już lepiej niż w sobotę, ale ciągle jestem za słaby.
19-09-2011 - poniedziałek
Wczoraj pożegnałem się z antybiotykiem, więc dzisiaj sił jakby trochę więcej. Wieczorkiem odrobinę ćwiczeń siłowych - pompki, brzuchy, plecy, sprężyny. Nie jest tak źle, wracam chyba do życia - udało się walnąć w jednej serii 60 pompków. Co prawda ciągle jakiś katar, przybłeda, siedzi sobie w nosie, ale potrzeba biegania jest silniejsza - wtorek biegam, choćby nie wiem co.
Aha - po pseudosiłowni pozwoliłem sobie na browarka. Niezbyt zimny, ale smaczny.

Aha2 - zmieniłem tytuł bloga. Może brzmi nieco enigmatycznie : "cztery dychy na cztery dychy", ale w gruncie rzeczy rozwiązanie jest banalne. Chciałbym sobie na czterdziestkę zrobić prezent i złamać 40' na dychę. Mam na to sporo czasu bo 40 lat kończę pod koniec sierpnia. Jednym ze środków prowadzących do tego będzie oswojenie wagi na tyle, żeby pokazywała 78-80 kg. Przy dzisiejszych 85 kg chyba nie będzie to zbyt dużym wyzwaniem (5 - 7 kg przez rok).
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

20-09-2011 - wtorek
Bieeegałeeeeem, ha, ha, ha ;), ;) Wreszcie znowu wbiłem się w biegową zbroję i nawijałem kilometry leśnych ścieżek na bieżniki lidlowych trzewików. Nic to, że katar nie chciał odpuścić i czasem musiałem strzelać nochalem, nic to, że oddech czasem jeszcze zaświstał - najważniejsze, że pogoda dopisała i mogłem znowu jak mantrę powtarzać rytuał: podbieg-równa-zbieg-kałuża-podbieg-piach-błoto. Noooo - tego mi brakowało. I psince, przypiętej do pasa również.
Gdzieś miałem plany, easy sreazy, zakres drugi, trzeci, sreci. To był prawdziwy, dziki bieg. Rozsądek podpowiadał, żeby ten pierwszy bieg był delikatny, ale rozsądek nie jest dla mnie jakimś specjalnyma autorytetem. Wyszło tak:

Obrazek

Dystans (km) 9,50
Czas (mm:ss) 48:18
Tempo (min/km) 05:05
Najlepsze tempo (min/km) 03:15
Prędkość (km/h) 11,8
Najlepsza pręd. (km/h) 18,5
Climb up/down (m) +129,8/-103,2
Kalorie (Kalorie) 891
Śr. puls (BPM) 160

Puls może trochę za mocno pulsował, ale biorąc pod uwagę tempo i pofałdowaność terenu miał do tego prawo.

Nowatorskim pomysłem był bieg przed obiadem, tj około 16.30. Po pracy odebrałem pewnego młodzieńca z przedszkola, pochłonąłem banana, zrobiłem trochę ogólnosiłowej rozgrzewki i do dzieła. Chyba na okres jesienny będę musiał przejść na ten system.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

22-09-2011 - czwartek
Zapisałem się w końcu na półmaraton. Skromniutki dosyć, bo co roku frekwencja waha się na poziomie 50 osób, ale zawsze. Za to trasa dość historyczna, bo nawiązuje do bitwy pod Płowcami. Zresztą start będzie właśnie z miejsca bitwy. Lubię takie pozabiegowe konteksty.
Z uwagi na sobotni start trening musiał być nie za mocny. Głównym celem treningu było wyczucie prędkości startowej, którą sobie obrałem na półmaraton, czyli 4:50. Skąd taki pomysł? Z kalkulatora prędkości startowych na podstawie ostatniej dychy wyszło, że na półmaraton powinienem obrać tempo 4:39 (czas końcowy 1h 38 min). Ponieważ to jednak wydało mi się zbyt optymistyczne obmyśliłem sobie rezerwę w postaci 10 sekund na kilometr i zaokrągliłem w górę do równej 4:50.

Obrazek
Dystans (km) 7,33
Czas (mm:ss) 40:19
Tempo (min/km) 05:30
Najlepsze tempo (min/km) 04:16
Prędkość (km/h) 10,9
Najlepsza pręd. (km/h) 14,1
Climb up/down (m) +421,7/-407,6
Kalorie (Kalorie) 689
Śr. puls (BPM) 145

Najpierw trochę rozgrzewki, potem trochę podbiegu do górnej krawędzi lasu i po dobiegnięciu do w miarę prostego odcinka, 3,22 km docelowego biegu. Nie chciałem biec więcej, żeby zachować siły na sobotę.
Ogólnie wrażenia z tempa pozytywne, nie jest ono zbyt męczące (przynajmniej na takim krótkim odcinku), pod koniec uciąłem sobie krótką pogawędkę w biegu z własną psiną, żeby sprawdzić zmęczenie (pulsometrowi ostatnio nie ufam specjalnie i zakładam go tylko dla ogólnej orientacji). Rozmowa nie była może jakoś specjalnie inspirująca, bo ja nawijałem o czytanej właśnie książce ("Ostatnia walka dakotów"), a psina coś mruczała o przewadze kości wieprzowych nad wołowymi (albo odwrotnie). Wniosek z tego dialogu, a właściwie dwóch monolgów, jest taki, że 4:50 to tempo nieco tylko większe niż konserwacyjne ... tfu konwersacyjne. Zarówno dla mnie jak i psa.
Z uwagi jednak na to, że to mój pierwszy półmaraton i tak nie wiem co z tego wynika.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Obrazek
XVI Bieg Łokietka
25-09-2011 - sobota

Wreszcie nadszedł czas na półmaratoński debiut. Co się nie udało tydzień temu w Gnieźnie powinno udać się teraz. Założenia taktyczne miałem wręcz genialne - trzymać się tempa 4:50 od początku, za żadne skarby nie porywać się z grupą silniejszych zawodników, a po jakimś czasie zweryfikować możliwości i zmniejszyć tempo do 5:00 jeśli poczuję, że nie daje rady. Plan minimum to 1h 45', chociaż liczyłem, że może to być coś około 1h 42, jeśli dam radę jednak utrzymać założone tempo. W chwili obecnej, analizując przebieg moich zmagań, stwierdzam, że plan ten był naprawdę genialny. Szkoda tylko, że zrobiłem wszystko, żeby go nie zrealizować. Trochę martwił mnie fakt, że cały czas w nosie siedział katar i delikatny kaszelek. Postanowiłem udawać, że go nie ma.
Ale po kolei.
Bieg miał historyczne tło - trasa biegła spod pomnika bitwy pod Płowcami (1331 rok) do Siniarzewa, gdzie, według polskiej, oficjalnej wersji historii, Łokietek ze swoimi wojskami odpoczywał w trakcie pogonii za uciekającymi z pogromu pod Płowcami krzyżakami. Według wersji niemieckiej natomiast Łokietek odpoczywał podczas ucieczki po porażce własnych wojsk. Bitwa pod Płowcami jest o tyle ciekawa, że narody dziedziczące historię obu ścierających się w 1331 roku stron, mogą świętować zwycięstwo i napawać się porażką przeciwnika. Jak kto ciekawy to może sobie o tym poczytać http://www.historycy.org/index.php?showtopic=43679

W biegu brało udział 57 biegaczy obojga płci, z oczywistą przewagą liczebną płci nieładnej. Pierwszy raz brałem udział w takich skromnych frekwencyjnie zawodach, ale muszę przyznać, że ma to swój urok. Łatwiej nawiązać kontakt gębowy z innymi biegaczami, mniejszy jest stopień anonimowości niż na biegu, w którym bierze udział kilkaset, czy nawet kilka tysięcy osób. Organizacja była skromna, ale z sercem.
Z biura zawodów, zorganizowanego w szkole podstawowej w Siniarzewie, gdzie znajdowała się jednocześnie meta zawodów, zostaliśmy zawiezienie pod pomnik bitwy pod Płowcami, gdzie znajdował się oszukany start. Oszukany dlatego, że był tylko symboliczny i po starcie spod pomnika dotruchtaliśmy do prawdziwego startu zlokalizowanego 800 metrów dalej. Niestey, jeszcze podczas rozgrzewki spotkała mnie niemiła przygoda. Podczas rozgrzewkowego truchtu poczułem ugryzienie konia w tylną część prawego uda. Żadnego konia jednak w pobliżu nie było, został natomiast ból mięśnia, który jest nożnym odpowiednikiem bicepsa. Ponieważ biceps zwany jest dwugłowym (bi), więc mniemam, że ten nazywa się dwugłowym uda. Skąd to się wzięło nie mam pojęcia, nigdy nie czułem w tym miejscu nic niepokojącego, a ból poczułem podczas zwykłej, nieakcentowanej rozgrzewki. Jakoś go jednak rozruszałem.
Ruszyliśmy. Cały czas w głowie miałem dobre rady forumowiczów - "Nie daj się ponieść na starcie, trzymaj sie swojego tempa". To były znakomite rady. I pewnie bym się ich trzymał, gdyby nie obudził się we mnie biały kenijczyk. Pierwszy kilometr pokonałem po 4:30. W tym momencie los dał mi jeszcze jedną szansę - dogonił mnie jeden z zawodników, który po krótkiej wymianie zdań wytłumaczył mi, że te 4:30 to bardzo głupi pomysł. Gadanie - pomyślałem sobie. Przecież czuję się wyjątkowo dobrze przy tej prędkości. "Po 10 km padniesz w tym tempie" - tłumaczył niezrażony moją głupotą towarzysz biegu. "Taaa, ja padnę. Ja - bohater z Westerplatte. Nie ma mowy". Ale jednak w połowie trzeciego kilometra ustąpiłem, nie żebym fizycznie wymiękał, po prostu, mój anioł stróż, miał więcej cierpliwości do mnie, niż ja do niego. Odpuściłem na 4:40 i tak sobie mniej więcej pobiegliśmy do 8 km. Po ósmym samo mi się zwolniło do ponad 4:50, by dychę zamknąć po 4:54. Dwugłowy trochę krzyczał ale go skutecznie zagłuszałem.
Dziesiąty kilometr zamknąłem w czasie 47'11'' - co dało mi czas lepszy niż na przedostatnich zawodach na takim dystansie. Toż w końcu przebiegłem te 47/10k celowo ograniczając tempo - czułem, że ciągle siedzi we mnie ten biały kenijczyk. W swoim zadufaniu wziąłem to za dobrą monetę i dokonałem szybko przeliczenia, z którego wyłoniła mi się wizja zakończenia biegu poniżej 1h 40 minut. Wizja była piękna, wręcz cudowna, ale w tym momencie zaczęły mi się kończyć nogi. Kryzys rozpoczął się na 12stym kilometrze, na którym pożegnałem się z moim towarzyszem. Podziękowałem mu za wyhamowanie tych 4:30 i pooglądałem sobie jego plecy. Zdecydowanie lepiej rozłożył siły. A ja 13sty kilometr pokonywałem już po 5:00. I to wcale nie z premedytacji. Szybciej się nie dało, niestety. Trochę uzależnione było to od dość silnego wiatru w twarz, ale przede wszyskim był to wynik kozakowania na pierwszej dziesiątce.
A potem już było coraz gorzej. Z białego kenijczyka z pierwszej fazy biegu nie zostało już zupełnie nic. Teraz bardziej przypominałem biegacza zombie. I to klasycznego zombie z czarnobiałych filmów Romero, nie tych wysportowionych zapierdalaczy zombie z filmów z ostatniej dekady. Kto oglądał ten wie, jak porusza się klasyczny czarnobiały zombie. No i mniej więcej tak wyglądałem gdy osiągałem piętnasty kilometr. Jakby tego było mało, dwugłowy zaczął coraz częściej i wyraźnie o sobie przypominać. Wiatr zgodnie ze starą zasadą zaczął wiać w oczy, a trasa sprawiała wrażenie jakby cały czas szła pod górkę. To chyba jednak był efekt wyczerpywania moich sił witalnych.
Sytuacja na trasie była dosyć ciekawa, bo przed sobą nie widziałem praktycznie nikogo, poza jednym zawodnikiem, który biegł jakby gallowajem, przeplatając bieg marszem. Za sobą również miałem kilkusetmetrową pustą przestrzeń. Widać, że bieg podzielił się na kilka grup. Po jakimś czasie, starając się utrzymać mój zombiasty bieg w miarę stałym tempie ok 5:00 - 5:10 /km dogoniłem gallowajowca i zamieniliśmy kilka zdań. Okazało się, że jego metoda z gallowajem nie ma nic wspólnego, a biegnie tak ponieważ normalnie nie ma sił. I tak sobie biegliśmy. Zombie runner po 5 z kawałkiem na kilometr i interwałowiec na oko: 200m(4:30) przerwa 1'. Ja go wyprzedzałem podczas fazy jego marszu, a on mnie podczas interwału. Jednocześnie wspieraliśmy się psychicznie przy każdym takim bliskim kontakcie. Przy okazji okazało się, że nie umie biec w tempie 5.00 i dlatego biegnie te swoje 4:30 z przerwą na marsz. Ostatecznie jednak metoda na zombiaka okazała się skuteczniejsza i tak gdzieś koło osiemnastego kilometra zacząłem sie oddalać od towarzysza niedoli, chociaż ambicjonalnie wcale mi na tym nie zależało.
Akurat zaczął się faktycznie odcinek lekko pod górkę i tempo mi spadło do poniżej 5:20. Dokonałem szybkiego przeliczenia czasu i okazało się, że muszę się strasznie sprężyć, żeby uratować plan minimum czyli 1h i 45 minut. Kazałem się więc zamknąć dwugłowemu i podkręciłem tempo. Podkręcenie tempa polegało na tym, że osiągnąłem niewyobrażalną wręcz prędkość 5:10/km. Teraz to już motorycznie przypominałem skrzyżowanie czarnobiałego zombie z mumią ze starych horrorów, a charakterystyczny ruch oszczędzanej prawej nogi mógł przypominać nawet pierwszego Frankensteina granego przez Borisa Karloffa. Na dodatek cały czas strzelałem nochalem, bo katar się nasilił. Normalnie kwintesencja sportowca.
Nigdy nie zapomnę ostatniego kilometra, na którym otuchy dodał mi zawodnik idący w przeciwnym kierunku (jak się poźniej okazało był to zwycięzca biegu). Jedna myśl - "złamać 1:45:00" i druga "przeżyć!!!".
Jak to zrobiłem - nie wiem. Nigdy jeszcze nie stoczyłem ze sobą takiego boju. Nawet po pijaku. Z pewnością staciłem koronę miss uśmiechu z Gdańska, ale na metę wpadłem z czasem 1:44:50. Przy czym słowo "wpadłem" należy kojarzyć ze sformułowaniem "wpadłem jak worek ziemniaków wrzucony do piwnicy".
No ale się udało. Jestem zadowolony jak cholera. Cieszę się z doświadczenia, jakie nabyłem odrzucając dobre rady. Następnym razem na pewno z nich skorzystam. No i nabrałem ogromnego szacunku dla dystansu. I jeszcze większego dla wszystkich, którzy zmierzyli się dzisiaj w Warszawie z dwukrotnie dłuższym dystansem. Czekam na wyniki maratonu trzymając za wszystkich kciuki. No i wiem co oznacza często powtarzany, brzmiący jak banał, zwrot: "półmaraton to nie dwie dziesiątki".

A tak to wyglądało według garmina:

Kod: Zaznacz cały

Czas	Dystans	Czas odcinka	Dł. odcinka	Tempo odcinka	Różnica wysokości
0:04:31,09	1,00	4:31,09	1,00	4:31,09	+1
0:09:03,11	2,00	4:32,02	1,00	4:32,02	-1
0:13:42,91	3,00	4:39,80	1,00	4:39,80	+0
0:18:23,91	4,00	4:41,00	1,00	4:41,00	0
0:23:09,26	5,00	4:45,35	1,00	4:45,35	+2
0:27:56,68	6,00	4:47,42	1,00	4:47,42	-1
0:32:36,88	7,00	4:40,20	1,00	4:40,20	0
0:37:26,01	8,00	4:49,13	1,00	4:49,13	+1
0:42:17,85	9,00	4:51,84	1,00	4:51,84	-1
0:47:11,86	10,00	4:54,01	1,00	4:54,01	+2
0:52:06,97	11,00	4:55,11	1,00	4:55,11	-1
0:57:02,92	12,00	4:55,95	1,00	4:55,95	+1
1:02:04,57	13,00	5:01,65	1,00	5:01,65	+0
1:07:04,64	14,00	5:00,07	1,00	5:00,07	-2
1:12:10,98	15,00	5:06,34	1,00	5:06,34	-2
1:17:17,79	16,00	5:06,81	1,00	5:06,81	-4
1:22:41,71	17,00	5:23,92	1,00	5:23,92	+6
1:28:10,07	18,00	5:28,36	1,00	5:28,36	+6
1:33:34,88	19,00	5:24,81	1,00	5:24,81	-1
1:38:46,88	20,00	5:12,00	1,00	5:12,00	-4
1:43:57,66	21,00	5:10,78	1,00	5:10,78	+2
1:44:52,79	21,18	0:55,13	0,18	5:12,92	+2
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

27-09-2011 - wtorek
Dwugłowiec po połówce jeszcze odczuwalny, ale raczej nie można nazwać tego bólem. Podczas chodzenia praktycznie nie przeszkadza. W niedziele rwał jak diabli i cały dzień przekuśtykałem. Postanowiłem przetestować jak się zachowa przy trochę mocniejszych akcentach. Jeśli ma coś wyjść to lepiej na treningu niż gdybym miał zejść z trasy na zawodach.
Wypadło więc na interwały. 3x1200m po 4:20 z przerwą 3:30.
Obrazek
Dystans (km) 10,35
Czas (mm:ss) 59:00
Tempo (min/km) 05:42
Najlepsze tempo (min/km) 03:50
Prędkość (km/h) 10,5
Najlepsza pręd. (km/h) 15,7
Climb up/down (m) +111,4/-107,6
Kalorie (Kalorie) 958
Śr. puls (BPM) 148

Interwałowo wyszło: 4:23, 4:29; 4:19.

Lekko nie było. Nie jestem pewien dwugłowego. Tragedii nie ma, ale jednak jest bardziej odczuwalny niż przed biegiem. Prawdopodobnie zrezygnuję z tej dychy w sobotę. Chyba lepiej się skupić na 15stce za miesiąc i jakiejś dyszcze 11 listopada.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

29-09-2011 czwartek

Obrazek
Trening był wręcz tragiczny. Dwugłowy przed treningiem był odczuwalny, ale tak lekko. Nie przeszkadzał w chodzeniu. Przynajmniej nie za bardzo. Trudno to nazwać bólem - po prostu był odczuwalny. W planach miałem średni trening, bez większych akcentów. Niestety musiałem go przerwać, ponieważ dwugłowy zaczął się wyraźnie odzywać po podbiegu i gdzieś tak koło trzeciego kilometra. Potem dołączyło do niego kolano. Tak jakbym samą końcówką kolana przywalił w jakiś rant.
Dotruchtałem jakoś do domu, ponieważ się wystraszyłem. W biegu Łokietka z takim samym bólem dwugłowego jakoś dociągnąłem, jednak na treningu nie widziałem sensu forsowania mięśnia i kolana. Ogółem przedeptałem jakieś 5 km.

Obrazek
Odpuszczam na jakiś czas. Nie wiem na jaki. Żeby nie zardzewieć postaram się jednak jakąś formę ruchu uprawiać przez ten czas. Może basen, może rower stacjonarny (chociaż nie wiem, czy to nie obciąża dwugłowego), na pewno trochę pseudo siłowni z własnym ciałem i gumami.
Bardzo zależy mi na dojściu do siebie i odbyciu kilku normalnych treningów do 22 października, bo chciałbym się sprawdzić na piętnastce.

Obrazek
Pierwszy raz podsumowuję miesiąc. Ogólnie wyszło mi 107 km biegu na treningach i zawodach (dyszka i połówka). To najgorszy treningowo miesiąc w mojej "karierze" biegowej. Najpierw choroba, potem kontuzja. O ile do dychy byłem przygotowany naprawdę dobrze o tyle połówkę przebiegłem jakby wykorzystując resztkę sił wypracowanych wcześniej.
Dziwny miesiąc - z jednej strony zrealizowałem oba zamierzenia tegoroczne i to wydaje mi się z całkiem niezłym rezultatem, z drugiej treningowo nijaki. Uznaje go jednocześnie za najlepszy i najgorszy w mojej karierze ;)
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Od ostatniego wpisu w blogu podjąłem dwie próby biegania. Dwugłowy praktycznie przestał mnie boleć od razu, następnego dnia po nieszczęsnym biegu. Kolano pobolewało dalej, przez kilka dni odczuwalne było podczas chodzenia. Nie był to straszny ból, nawet niespecjalnie mogę powiedzieć, że bolało, po prostu coś tam wyraźnie się odzywało podczas chodzenia. Jednak regularne smarowanie altacetem i przerwa w biegu pozwoliły w końcu całkowicie przestać je odczuwać. Na pierwszy test zdecydowałem się w ostatni czwartek.

06-09-2011 - czwartek
Z radością stwierdziłem rano, że nie odczuwam w prawym kolanie nic niepokojącego, więc już od momentu wstania z łóżka myślałem tylko o bieganiu. Niestety rozkład dnia pozwolił wyjść na trening dopiero po 18stej, a więc o bieganiu w lesie nie było mowy. Było już mocno szaro więc pobiegłem sobie w stronę wioski - większość dróg to dość mocno utwardzone żużlówy.
Do 3ciego km biegło się pięknie, potem zacząłem lekko czuć prawe kolanko. Nie za mocno, więc pociągnąłem dalej decydując się nawet na kilka przebieżek w ciemnościach. Kolano jednak czułem coraz mocniej, więc skróciłem bieg. Wyszło tak:

Dystans (km) 8,40
Czas (mm:ss) 44:30
Tempo (min/km) 05:18
Najlepsze tempo (min/km) 04:02
Prędkość (km/h) 11,3
Najlepsza pręd. (km/h) 14,8
Climb up/down (m) +41,7/-39,5
Kalorie (Kalorie) 793

Piątek i sobotę poświęciłem na czytanie o urazach i budowie kolan, stóp, itp.

09-10-2011 - niedziela
Kolejna próba prawego kolana. Rano było całkiem nieodczuwalne. Bieg w lesie po miękkiej nawierzchni w tempie easy. Już zacząłem wierzyć, że wszystko będzie w porządku gdy kolanko się odezwało około 4,5 km. Dotruchtałem do domu.

Dystans (km) 6,51
Czas (mm:ss) 38:25
Tempo (min/km) 05:54
Najlepsze tempo (min/km) 04:52
Prędkość (km/h) 10,2
Najlepsza pręd. (km/h) 12,3
Climb up/down (m) +83,9/-85,1
Kalorie (Kalorie) 600


Wnioski i podsumowanie dotychczasowej rekonwalescencji:
  • dwugłowy jest chyba wyleczony całkowicie bo nie odzywa się zupełnie
  • problemem jest prawe kolano (wewnętrzna część) - jest to chyba coś związanego z rzepką
  • ból kolana jest chyba rezultatem czegoś nie do końca dobrego w prawej pięcie
  • czas na buty z dobrą amortyzacją
  • im więcej czytam o pronacji i suspinacji, tym bardziej jestem głupi. Buty starte mam jak neutralny, natomiast odciski stóp wykazują coś jakby pronację prawej nogi
  • o biegu Huberta mogę zapomnieć
Na najbliższy czas przewiduję:
  • Zakup nowych butów (cholera, ciężki finansowo miesiąc)
  • Krótkie biegi i obserwacja zachowania prawej nogi. Oprócz kolana szczególną uwagę muszę przyłożyć do sygnałów płynących z pięty.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Na razie nie biegam. Niby w nodze wszystko w porządku, ale postanowiłem jeszcze kilka dni dać jej wytchnienienie. Nie znaczy to, że nic nie robię. Zacząłem ćwiczyć core stability i trochę mięśnie nóg, bom przeczytał, że wzmocnienie niektórych mięśni obręczy biodrowej i nóg może pomóc odciążyć stawy.
09-10-2011 - niedziela
Core stability, brzuchy, pompki, ćwierćprzysiady itp. Ok 45 minut
10-10-2011 - poniedziałek
Jak niedziela + gumy + 20 minut wioślarza stacjonarnego. Jakaś godzina z hakiem.
11-10-2011 - wtorek
To samo tylko trochę dlużej. Jakieś półtora godzinki. Więcej gum i dłużej na wiosłach. Akurat podczas oglądania meczu reprezentacji. Nie pamiętam od kiedy na meczu nie wypiłem żadnego browara. Mecz bez browara - fuj, strasznie niesportowe zachowanie. Mam nadzieje się poprawić.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

13-10-2011 - czwartek
Nadal nie biegam, więc kolejny dzień ćwiczeń stabilizująco siłowych. Core stability, brzuchy, pompki, gumy, hantle. Na koniec 25 minut na rowerku stacjonarnym. Odkurzyłem taki stary model, na pasek oporowy, bez żadnych liczników. Podczas pedałowania tętno 130-140, pod koniec ostatnie minuty docisnąłem do 150.

Zaczynam mieć obsesję na punkcie kolana. Wczoraj wyczytałem o czymś takim jak: boczne przyparcie rzepki i wpadłem najnormalniej w świecie w panikę. Stąd pomysł o pedałowaniu i ogólnym wzmocnieniu mięśni nóg.
Kolano odczuwam, niestety. Na szczęście nie można tego nawet w przypliżeniu nazwać bólem. Bardziej coś jak stary siniak. Niby jest ale w niczym nie przeszkadza. Tyle, że przed rowerkiem nie czułem nic. Jak się ponownie odezwie podczas najbliższej próby truchtu szukam ortopedy.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Na razie moja aktywnoś biegowa ogranicza się do zdalnego kibicowania poznańskim maratończykom (połączonego ze zdrową zazdrością). Jednakże nadal uprawiam inne formy aktywności:
14-10-2011 - piątek
Tradycyjny zestaw siłowo-wzmacniająco-rozciągająco-stabilizujący. Na koniec wioślarz 25 minut. Razem ok, 1,5 h.
15-10-2011 - sobota
Jak dzień wcześniej. Z tym, że trochę większa uwaga położona na łapska - chwila hantlowania. Na koniec ponownie rower stacjonarny. 25 minut. Tym razem siodełko bardzo wysoko, dzięki temu w kolanie nic niepokojącego nie czułem.
16-10-2011 - niedziela
Ćwiczenia pod obciążeniem w naturalnym środowisku, czyli na budowie. Za sprzęt treningowy służyła mi tzw trylinka (takie sześciokątne, grube płyty betonowe z odzysku o wadze min 20 kg), taczka, łopata, żwir. Szczególnie poddałem treningowi kręgosłup (podniosłem co najmniej ze setkę tych trylinek) i nogi (układanie trylinek w miejscu docelowym na kolanach), ale i łapy swoje wyrobiły. Czas treningu - jakieś 7-8 godzin.
Dzisiaj żyję i nic mnie nie boli ani w plecach, ani w kolanie, więc wygląda na to, że trening udany. Może dzisiaj odważę się na półgodzinny trucht.

Pocieszające jest to, że mimo, iż nie biegam od dłuższego czasu waga zaczyna się stabilizować na poziomie 84 kg. Czyli 1 kg niżej niż na ostatnim biegu. Jeszcze dwa kilogramy i już oficjalnie nie będe miał nadwagi.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

17-10-2011 - poniedziałek
Przyszły do mnie zamówione Adidasy Kanadiany TR4. W sumie zamawiałem w sklepiebiegacza.pl TR3 (starszy model ale za to 100 zł tańszy), ale z uwagi na to, że ten obuw (skoro obuwie dotyczy liczby mnogiej to chyba poprawna forma ;)), mimo, że dostępny na stronie www, fizycznie jest nieosiągalny w moim rozmiarze, sklep zaproponował mi w cenie, którą wpłaciłem właśnie czwórki. Dość przyjemna niespodzianka. Siłą rzeczy musiałem więc buciory sprawdzić.
I tak miałem zamiar wykonać test kolana w tym tygodniu, więc dostawa butów tylko przyspieszyła sprawę. Ucieszyło mnie, że buty pasują idealnie. Niby znałem rozmiar, bo biegałem już w Adidasach (durano czy jakoś tak), ale zawsze to jakaś niespodzianka. Pierwsza myśl po założeniu, jest taka, że w ogóle ich nie czuję, jakbym był tylko w skarpetach. Wyglądu komentował nie będę, bo to rzecz gustu, a jakimś szczególnym estetą nie jestem. Trochę drażni mnie taki jasno-zielony prawie odblaskowy (nie wiadomo dlaczego przez kobiety kolor ten zwany jest limonkowym) pasek, ale jak się przybrudzi będzie git. Zresztą co będę opisywał jak można pokazać:
Obrazek
Uwijałem się w ciągu dnia jak mogłem, żeby zdążyć przed zmrokiem, ale i tak na trening mogłem, po krótkiej rozgrzewce (z uwzględnieniem mięśni wokółkolanowych) wyjść dopiero dobrze po 17stej.
Lekki trucht, tak w granicach 5:10 - 5:40. Podbiegi nawet zbliżone do 7:00, zbiegi bez szaleństw. Zachowanie butów (to co dla mnie w terenie najważniejsze):
  • test trzymania stopy: w miękkim, głębokim, pylastym piachu okazało się, że trzymanie stopy jest piękne, stopa pracuje po swojemu, but, się do niej dostosowuje raczej nic nie korygując i nie usztywniając. Najważniejszy jest brak jakiegokolwiek poślizgu stopy w bucie.
  • bieg w koleinach - jak wyżej.
  • test poślizgu: na wilgotnych odcinkach gliniastych i mokrej udeptanej trawie - zachowują się jak przyklejone do podłoża. Naprawdę bardzo ciężko się w nich poślizgnąć.
  • ochrona stopy: kamienie, korzenie - bardzo pozytywnie. Podeszwa twarda na tyle, żeby nadepnięcie na jakiś zabłąkany kamień nie bolalo, jednak na tyle miękka żeby czuć dobrze podłoże.
  • wygoda ogólna: jak skarpety. Chociaż po 3 km zacząłem odczuwać w prawej stopie, wewnątrz sklepienia delikatny ucisk. To u mnie typowe w każdych butach. Ostatnie chciałem nawet wyrzucić z tego powodu po pierwszym użyciu. Świadczy to tylko faktycznie o czymś nietypowym w mojej prawej nodze. Uczucie to mija po 3-4 biegach.
Jeśli chodzi o sam bieg - 4 km przebiegłem bezboleśnie i już miałem odtrąbić zwycięstwo nad urazem, gdy podstępne kolano się odezwało. Nie jakimś wielkim bólem, takim jakby zmęczeniem. Dotruchtałem do końca trasy, co dało mi ogólnie 6,5 km biegu. Pewnie bym ze spokojem dyszkę pociągnął, bo ból był naprawdę delikatny i nie takie się już rozbiegało, ale obiecałem sobie ostrożność. Chciałbym jednak jeszcze kilka lat pobiegać.
Po biegu jeszcze trochę połączonego setu rozciągania + core stability oraz brzuch (łącznie z delikatnym jego napełnieniem).
Godzinkę po biegu przestałem czuć to przemęczenie kolana. Dzisiaj od rana trochę czuję jednak przeciążenie. Nie na tyle żeby kuleć, ale zawsze.
Jestem już na jutro umówiony z ortopedą. Podsumowując: buty na +, kolano na -.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

19-10-2011 - środa
Pierwsza w życiu biegowym wizyta u ortopedy. Nie licząc kosztów, to całkiem sympatyczna. Pogadaliśmy trochę o bieganiu, ze 20 minut oglądał obie nogi pod różnymi kątami i napięciami mięśni na usg, trochę pouciskał tu i tam, po czym w końcu padła diagnoza:
- Entezopatia ścięgna mięśnia czworogłowego.
Brzmi może przeraźliwie, ale w sumie to raczej drobiazg. Przynajmniej w porównaniu z tym co poderzewałem. Przyczyną podobno zazwyczaj jest jakaś zmiana w sposobie poruszania, zmiana obuwia itp. Czyli pasuje jak w mordę do tego półmaratonu z bólem dwugłowego. Oszczędzając mięsień, leciałem jak głupi 21 km nietypowo stawiając prawą nogę.
Terapia - ćwiczenia + ultradźwięki. Mogę sobie truchtać do pierwszego bólu. Na rowerku stacjonarnym pedałować do woli. Jest duża szansa, że do półmaratonu Mikołajów będzie git. Może tej 1:44:50 nie pobiję, ale raczej dam radę pobiec bez napinki. Se będę pobijać w przyszłym roku.
Najważniejsze, że USG wykluczył większość poważniejszych urazów. Będę żył!
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

No i po teście biegowym.
Generalnie byłem na pokusę biegania wystawiany codziennie, jadąc do pracy podróżowałem wzdłuż mojego lasu, podziwiając go w obecnej jesiennej szacie graficznej. Drzewa liściaste, rosnące w pierwszej linii lasu zgubiły liście, odsłaniając na kilkadziesiąt metrów znajome ścieżki. Na dodatek tak pięknej pogody październikowo-listopadowej nie pamiętam od lat. No i jeszcze ten codzienny widok z domu:
Obrazek
Wystarczy tylko otworzyć okno tarasowe, przejść kilka metrów do zaimprowizowanej tymczasowo furtki do lasu, podejść jakieś 50 m pod górkę porośniętą zagajnikiem aby dojść do mojej biegowej ścieżki.
Ciężko było ale wytrzymałem te 2 tygodnie bez najmniejszej aktywności biegowej, wykonując w zamian systematycznie ćwiczenia rozciągające, wzmacniające mięśnie stabilizujące kolana, stabilności ogólnej i inne takie. Dodatkowo prawie każdego popołudnia męczyłem kolano ultradźwiękami.
No i dzisiaj się wybrałem z moim pieskiem na pierwszą testową przebieżkę. Bólu kolana nie czułem już od wielu dni, więc byłem dobrej myśli. Na dworze temperatura 4*C, w dolnych partiach lasu lekka mgiełka. Trochę londyńsko, ale też i uroczo. O tak, jak na tej pierwszej górce prawie na samym początku trasy:
Obrazek
Wyjątkowo urokliwe były odcinki zaścielone pożółkłymi liśćmi, po których biegło się jak po dywanie:
Obrazek
Chciałem początkowo unikać podbiegów, ale w moim lesie się tego nie da .
Obrazek
Za to, gdy zbliżałem się do górnej krawędzi lasu rozrzedziła się mgła i przywitało mnie przebijające się przez linię drzew listopadowe słoneczko:
Obrazek
Na razie kolanko zachowywało się całkiem znośnie, dobiegałem w raczej ślimaczym tempie do ok 3 km. Był to taki swobodny bieg, który mógłbym spokojnie uznać za spacer. Tempo gdzieś tak z 5:40. Biegłem sobie właśnie górną krawędzią lasu:
Obrazek

gdy przypomniało o sobie kolanko. Był to chyba z piąty kilometr. Nie jest to jakiś wielki ból, więc spokojnie dotruchtałem do domu.
Niestety, nie mogę uznać, że jestem wyleczony. Jestem pewien, że gdybym chciał pocisnąć jeszcze kilka kilometrów więcej (chociaż słowo pocisnąć nie pasuje do tego tempa) albo zmęczyć się jakimiś akcentami kolano przez kilka dni nie dało by mi spokoju. A tak jest po prostu lekko odczuwalne.
Nie wiem co o tym myśleć. Łacznie przebiegłem 6,9 km w 40 minut. Czyli mam to samo co Kanas. Mogę biegać 40 minut.
I myślę, że tak też będę robił. Szkoda tylko, że w takim tempie i w tym czasie nie dam rady się zmęczyć. Może taktyka powolnego przyzwyczajania kolana do wysiłku sprawdzi się bardziej niż całkowitego oszczędzania go. No i czeka mnie nieustanne wzmacnianie i rozciąganie większości mięśni biegowych.
Półmaraton mikołajów stoi jednak pod wielkim znakiem zapytania. Ale jako kibic (I na piwo ;)) to się na pewno wybiorę.
ODPOWIEDZ