Moja relacja z Ultra Kamieńsk (50km) 3.10.15
: 06 paź 2015, 10:53
Kolejne zawody z cyklu "ja nie dam rady?". W tamtym roku na urodziny był maraton, w tym serce i nogi chciały czegoś więcej. Wybór padł na chyba jedyny ultra maraton górski który nie odbywa się w górach Emotikon smile. Mowa tu o Ultra Kamieńsk w województwie... Łódzkim. Łatwość dojazdu (tylko 120km z Dąbrowy Górniczej, przekonanie, że różnica wysokości 170m to bułka z masłem, wpisowe 40zł przekonały mnie o wyborze tego biegu. Dojazd na bieg minął bardzo szybko, 99% drogi jedzie się trasą na Warszawę. Biuro zawodów było usytuowane u podnóża góry w budynku OSiR. W pakiecie za 40zł był: numer startowy, chip, zniżka 50zł do sklepu biegowego, próbki kosmetyków i ulotki. Za dodatkowe 20zł można było zakupić bawełnianą koszulkę z logo Ultra Kamieńsk (chciałem kupić koszulkę po biegu, ale byłem tak wyczerpany, że nawet nie wiedziałem z kim mam to załatwić). Oczywiście w cenie wpisowego były dobrze zaopatrzone punkty odżywcze (woda, cola, słodkości, rodzynki i banany), izotonik na mecie (chyba najlepszy smak jaki w życiu piłem) i ciepły posiłek (makaron z sosem).
Start nie należał do najłatwiejszych – jakieś 800m podbiegu z przewyższeniem około 100m, następnie był zbieg po stoku i …… kolejny około kilometrowy podbieg trasą do downhill`u. Po wbiegnięciu na górę miałem dość, czułem jakby łydki miażdżyło imadło. Opuściłem opaski kompresyjne do kostek i ból ustał. Z ułańską fantazją ruszyłem odrabiać straty, wyprzedzanie zawodników tylko dodawało mi skrzydeł (to był błąd, bardzo duży błąd). Na 6km zaczął się czterokilometrowy podbieg tu również uśmiechnięty wyprzedziłem kilka osób. Po wbiegnięciu na sam szczyt góry zaczęły się piachy, na szczęście to nie Pustynia Błędowska i biegło się po nich dość dobrze. Na 12km był pierwszy punkt odżywczy, szybki łyk wody i asfaltem jakieś 1,5km w dół. Następnie trasa prowadziła przez las, czasami ziemia była twarda, niekiedy był piach lub szuter. Od 15km profil trasy wyraźnie spadał w dół (były też czasami odcinki płaskie). Na którymś zbiegu były luźne kamienie które muszę przyznać dały mi nieźle w kość. Na ok. 24km znowu znalazłem się u podnóża stoku narciarskiego, jeszcze tylko raz w górę i w dół i pierwsza pętla za mną. Demony w głowie mówiły, żeby odpuścić drugą pętle, jednak serce było głośniejsze i ruszyłem kolejny raz pod górę. Po zrobieniu rundki po stoku, a przed „downhill`owym” podbiegiem był kolejny punkt odżywczy na którym chwilkę musiałem odpocząć (wiedziałem co mnie zaraz czeka). Kiedy już się znalazłem na górze zaczęły się dziać cuda z moim organizmem: łapały mnie skurcze mięśni o których nie miał pojęcia, że istnieją. Bieg już nie był taki rześki jak na pierwszej pętli, musiałem go przeplatać marszem. Kilometry dłużyły się coraz bardziej. Po ostatnim „wodopoju” w okolicach 37km i ostrym, półtorakilometrowym zbiegu asfaltem dopadła mnie ściana. Przez 3 kilometry więcej maszerowałem niż biegłem, skurcze chwytały mnie przy każdym szybszym ruchu. W pewnym momencie miałem dość i wtedy zjawił się zawodnik dzięki któremu ukończyłem ten bieg. Zapytał się czy dobrze się czuję, pokazał jak mam rozluźniać mięśnie i pocieszył, że każdego dopadnie ściana. Po tych słowach poczułem się znacznie lepiej i razem biegliśmy przez parę kilometrów. Patrząc co chwilę na zegarek widziałem jak zakładane złamanie 6h oddala się. Na ostatni podbieg i zbieg zostało mi 12 minut, szybka kalkulacja i podejmuję ostatnią bitwę na tej wojnie. Na metę wbiegam w czasie 5:58:54. Udało się! Na 70 startujących na dystansie 50km, byłem 25 (18 osób zrezygnowało po pierwszej pętli).
Jako debiutant w biegach ultra nie mam rozeznania czy ten bieg był trudny czy bardzo trudny Emotikon smile . Mi bardzo przypadł do gustu, teraz czekam na wersję zimową (o ile taka będzie). W tym miejscu chciałbym podziękować organizatorom, wolontariuszom i aniołowi stróżowi z numerem 124.
Start nie należał do najłatwiejszych – jakieś 800m podbiegu z przewyższeniem około 100m, następnie był zbieg po stoku i …… kolejny około kilometrowy podbieg trasą do downhill`u. Po wbiegnięciu na górę miałem dość, czułem jakby łydki miażdżyło imadło. Opuściłem opaski kompresyjne do kostek i ból ustał. Z ułańską fantazją ruszyłem odrabiać straty, wyprzedzanie zawodników tylko dodawało mi skrzydeł (to był błąd, bardzo duży błąd). Na 6km zaczął się czterokilometrowy podbieg tu również uśmiechnięty wyprzedziłem kilka osób. Po wbiegnięciu na sam szczyt góry zaczęły się piachy, na szczęście to nie Pustynia Błędowska i biegło się po nich dość dobrze. Na 12km był pierwszy punkt odżywczy, szybki łyk wody i asfaltem jakieś 1,5km w dół. Następnie trasa prowadziła przez las, czasami ziemia była twarda, niekiedy był piach lub szuter. Od 15km profil trasy wyraźnie spadał w dół (były też czasami odcinki płaskie). Na którymś zbiegu były luźne kamienie które muszę przyznać dały mi nieźle w kość. Na ok. 24km znowu znalazłem się u podnóża stoku narciarskiego, jeszcze tylko raz w górę i w dół i pierwsza pętla za mną. Demony w głowie mówiły, żeby odpuścić drugą pętle, jednak serce było głośniejsze i ruszyłem kolejny raz pod górę. Po zrobieniu rundki po stoku, a przed „downhill`owym” podbiegiem był kolejny punkt odżywczy na którym chwilkę musiałem odpocząć (wiedziałem co mnie zaraz czeka). Kiedy już się znalazłem na górze zaczęły się dziać cuda z moim organizmem: łapały mnie skurcze mięśni o których nie miał pojęcia, że istnieją. Bieg już nie był taki rześki jak na pierwszej pętli, musiałem go przeplatać marszem. Kilometry dłużyły się coraz bardziej. Po ostatnim „wodopoju” w okolicach 37km i ostrym, półtorakilometrowym zbiegu asfaltem dopadła mnie ściana. Przez 3 kilometry więcej maszerowałem niż biegłem, skurcze chwytały mnie przy każdym szybszym ruchu. W pewnym momencie miałem dość i wtedy zjawił się zawodnik dzięki któremu ukończyłem ten bieg. Zapytał się czy dobrze się czuję, pokazał jak mam rozluźniać mięśnie i pocieszył, że każdego dopadnie ściana. Po tych słowach poczułem się znacznie lepiej i razem biegliśmy przez parę kilometrów. Patrząc co chwilę na zegarek widziałem jak zakładane złamanie 6h oddala się. Na ostatni podbieg i zbieg zostało mi 12 minut, szybka kalkulacja i podejmuję ostatnią bitwę na tej wojnie. Na metę wbiegam w czasie 5:58:54. Udało się! Na 70 startujących na dystansie 50km, byłem 25 (18 osób zrezygnowało po pierwszej pętli).
Jako debiutant w biegach ultra nie mam rozeznania czy ten bieg był trudny czy bardzo trudny Emotikon smile . Mi bardzo przypadł do gustu, teraz czekam na wersję zimową (o ile taka będzie). W tym miejscu chciałbym podziękować organizatorom, wolontariuszom i aniołowi stróżowi z numerem 124.