Z Lubomira na Turbacz czyli najdłuższy trening w moim życiu.
: 13 lut 2014, 14:18
Witajcie
W związku z tym, że ostatnio forum mnie nieco rozczarowuje, prosząc grzecznie o info go nie dostałam a dowiedziałam się iż moja stopa to kopyto, tematyka oscyluje wokół biegów, w których już brałam udział a dyskusja zawsze kończy się licytacją kto jest twardziejszym twardzielem. Temat o diecie LCHF niezdrowo mnie fascynuje ale mam wrażenie, że tracę czas w oczekiwaniu na przepis przyrządzenia wosku i zapicia go dieslem etc. etc.
Żeby nie być tylko jojczącą babą postanowiłam napisać post jaki sama chciałabym przeczytać a przy okazji zareklamować bardzo ładną trasę, którą byłam sama wymyśliłam i przebiegłam robiąc najdłuższy trening w życiu.
Wielokrotnie wbiegając na Łysinę i Lubomira zastanawiałam się czy można by się „przebić” do Nowego Targu nie kalając sobie buta asfaltem. U źródeł leży chyba artykuł z Wypraw Rowerowych o drodze Kraków Zakopane ale tam było sporo zwykłych dróg. Zdecydowałam się na sobotę pod koniec lipca w zeszłym roku.
Zaopatrzona w zapas żarcia i napitku będący kompilacją tego co mi służy i tego co lubię, 4 kanapki z wędliną 2 batony sojowe udające marcepan - z niemieckiej sieci dyskontowej (pyszności) 2 awaryjne batony energetyczne full profeska dla sportowców. Miałam ze sobą 2 mapy turystyczne „Beskid Wyspowy” i „Gorce” wydawnictwa Compass (jak to lekrama niech admin usunie)
Wystartowaliśmy rodzinnie z siostrą i szwagrem o 4:30 z Zarabia w Myślenicach kierując się ku Kudłaczom zielonym, łagodniejszym szlakiem, omijającym Ukleinę, którą zwykle zaliczamy, mając na uwadze kilometraż do zrobienia odpuściliśmy. Kudłacze i Lubomir poszły rutynowo acz bardzo zachowawczo za to z Lubomira tak nam się wspaniale zbiegało, że zapędziliśmy się troszkę za daleko i trzeba było na Węglówkę wbiec z powrotem. Truchtając sobie przez Wierzbanowską Górę - jest miło, przyjemnie, poranne mgły, plotki z siostrą, śfagier pilnuje szlaku ogólny relaksik odbieramy telefon od „lost in ultra kryzys” koleżanki S. która diluje ze zmęczeniem na DFG na dystansie 100km jest po całej nocce i ok. 75 km, pocieszmy jak umiemy. S. się ogarnia i ostatecznie nawet jakieś konkretne, dyplomowane miejsce zajmuje.
Przekraczamy drogę 964 zmieniamy szlak na niebieski biegniemy do Kasiny. Kasina jest cudna, z Dzielca rozciąga się wspaniały widok na spokojną dolinę z domkami w stylu skandynawskim, jest zielono bo lipiec mokrawy był rewelacja. Przy starej stacji kolejowej pod Śnieżnicą żegnam się z rodziną, zbieram zlewki izotonów do bukłaka i drauję dalej.
Siostra z mężem łapią busa do Mszany i Myślenic skąd zabierają się pozostawionym tam samochodem do Krakowa.
Miałam szczerą chęć zdobycia Śnieżnicy szlakiem ale jak zwykle poszłam pod wyciągiem bo mi się szlaku szukać nie chciało, trochę pokropiło i nim się obejrzałam zbiegałam w dół na przełęcz Gruszowiec by zmierzyć się z Ćwilinem od tej bardziej 'parchatej' strony (czytaj trudniejszej technicznie) Na Ćwilinie trochę mnie wciągnęły borówki, cóż średnia prędkość trochę spadła ale poziom anyoksydantów wzrósł. Z Ćwilina bardzo przyjemny zbieg niebieskim do Jurkowa, jako urozmaicenie zwierzyna płowa w dużych ilościach sarny i jelenie - baaardzo klimatycznie.
W Jurkowie sklepik. Huuraaa!!! Nagrodziłam się zimniuśką kokakolką, mówię wam, pysznościową kokakolę tam mają. Bez problemu znajduję szlak na Mogielicę i daję w górę mijam turystę, który wyprzedził mnie gdy kontemplowałam kokakolę - tę pyszną. Próbował trochę "podskakiwać" ale szybko odpuścił. Mozolnie pnę się pod baaadzo wysoką górę zaczynam odczuwać pierwsze objawy zmęczenia, cholera wiem, wiem, że zaraz przyjdzie ten którego trzeba przeczekać…
Kije robią się coraz bardziej przydatne ja odliczam stacje Drogi Krzyżowej, nie mogąc się doczekać kiedy Chrystus wreszcie spokojnie spocznie w grobie. Szlak dłuży się niemiłosiernie, w ramach odpoczynku od myślenia „a daleko jeszcze” robię paniom turystkom krótki kurs używania kijków - panie zachwycone ja mentalnie odbarczona.
Mijam jakieś dwie koszmarne bagno-kałuże i jest wreszcie szczyt. Z wielką ostrożnością wychodzę na wierzę widokową siadam w słońcu, przed oczami mam widok za milion dolarów zjadam posiłek i pozwalam sobie na krótki odpoczynek. Znów jest super.
Zielono - żółtym szlakiem zbiegam z Mogielicy kierując się na Jasień pogoda bardzo dobra widoki jak już pisałam za milion dolarów, zmęczenie znika, truchcik po Stumorgowej Polanie jest jak sen, prawie nierzeczywisty, bardzo odprężający . Docieram żółtym do Jasienia skąd nie mogę się zebrać bo przyjemnie gawędzi się z dwoma rowerzystami.
Na Przełęczy Przysłopek nie mogę znaleźć szlaku, grube słowa padają, nie mogę także zorientować mapy, wszak kompasu nie brałam bo waży a przecież „polecę po sznurku po co mi kompas” Zmęczenie daje o sobie znów znać . Gubię znów szlak w okolicach „Nowej Polany” pytam o drogę babsztyla zbierającego borówki, oczywiście daje jakieś gówniane wskazówki a ja obiegam nieszczęsna polanę nie wiadomo po co.
Docieram do Rzek, zmieniam mapę na „Gorce” i częściowo kapituluję - rezygnuję ze szlaku żółtego przez Gorc i Kudłoń na rzecz łatwiejszego niebieskiego, doliną Kamienickiego Potoku. Rozczarowanie mija gdy za Trusiówką zmordowana letnim skwarem wchodzę w fantastyczną 'klimatyzowaną' dolinę z nieograniczonym zasobem zimnej wody zdatnej do picia - jestem w raju dość szybko przechodzę w żwawy trucht pawie 10 kilometrów mija niepostrzeżenie. Na przełęczy Borek udaje mi się złapać zasięg i dogaduję z koleżanką (znaną na tym forum jako Katarina) miejsce spotkania. Katrina śmigała tego dnia po Tatrach i zadeklarowała odbiór moich zwłok z Nowego Targu jak będzie w drodze powrotnej do Krakowa, co bardzo ułatwiło mi życie.
Z Borku Żółtym szybciutko na Turbacz i nie wiem po jaką cholerę na Czoło jakby mi widoków było mało, a nie od razu do schroniska. Czoło zaliczone w pięknych okolicznościach zachodu słońca, przez halę do schroniska lecę z myślą natrętną "trzebasobiebyłonoclegzarezerwować" wariatko a tak to masz jeszcze 10 km zbiegu.
Mijam schronisko przezwyciężając chęć odpoczynku, odbieram telefon Katarina melduje, że idzie przede mnie żółtym - bosko.
Zaczyna się ściemniać, w okolicy kaplicy spotykam koleżankę, co za ulga, Katarina choć i tak ma swoje w nogach jest mniej wy…mordowana ode mnie i bierze odpowiedzialność za pilnowanie szlaku jest ciemno więc to naprawdę coś. Robimy skrót drogą rowerową.
Zbiegamy do Nowego Targu, tam w samochodzie czeka na nas M. Ładuję się na tylne siedzenie ściągam buty przytulam policzek do kanapy jestem najszczęśliwszym człowiekiem świata w najwygodniejszym samochodzie ever.
Podsumowując : 80km,
4249 m.przewyższenia,
17h 47 minut
Wszystkim bardzo polecam tę trasę do 5 tys. mp można dobić zaliczając Ukleinę Gorc i Kudłoń. Dla nie dysponujących wspierająca rodziną i przyjaciółmi Myślenice i Nowy Targ to przyzwoita baza noclegowa i dwie doskonale skomunikowane miejscowości więc można wszystko sobie zaplanować .
Chyba najsympatyczniejszy bieg ubiegłego roku. Dał mi inną perspektywę na ultra, że można samemu (no prawie), że można bez rywalizacji, numerków, stoperków, goperków, punków limitów itd. Już nie mogę się doczekać długich dni bo mam parę nowych pomysłów koleżanka Katarina także a jeden taki żeeee….. pewnie za rok znów napisze o nim w deszczowy lutowy poranek.
edit: interpunkcja i wycięcie dziwnych znaczków.
W związku z tym, że ostatnio forum mnie nieco rozczarowuje, prosząc grzecznie o info go nie dostałam a dowiedziałam się iż moja stopa to kopyto, tematyka oscyluje wokół biegów, w których już brałam udział a dyskusja zawsze kończy się licytacją kto jest twardziejszym twardzielem. Temat o diecie LCHF niezdrowo mnie fascynuje ale mam wrażenie, że tracę czas w oczekiwaniu na przepis przyrządzenia wosku i zapicia go dieslem etc. etc.
Żeby nie być tylko jojczącą babą postanowiłam napisać post jaki sama chciałabym przeczytać a przy okazji zareklamować bardzo ładną trasę, którą byłam sama wymyśliłam i przebiegłam robiąc najdłuższy trening w życiu.
Wielokrotnie wbiegając na Łysinę i Lubomira zastanawiałam się czy można by się „przebić” do Nowego Targu nie kalając sobie buta asfaltem. U źródeł leży chyba artykuł z Wypraw Rowerowych o drodze Kraków Zakopane ale tam było sporo zwykłych dróg. Zdecydowałam się na sobotę pod koniec lipca w zeszłym roku.
Zaopatrzona w zapas żarcia i napitku będący kompilacją tego co mi służy i tego co lubię, 4 kanapki z wędliną 2 batony sojowe udające marcepan - z niemieckiej sieci dyskontowej (pyszności) 2 awaryjne batony energetyczne full profeska dla sportowców. Miałam ze sobą 2 mapy turystyczne „Beskid Wyspowy” i „Gorce” wydawnictwa Compass (jak to lekrama niech admin usunie)
Wystartowaliśmy rodzinnie z siostrą i szwagrem o 4:30 z Zarabia w Myślenicach kierując się ku Kudłaczom zielonym, łagodniejszym szlakiem, omijającym Ukleinę, którą zwykle zaliczamy, mając na uwadze kilometraż do zrobienia odpuściliśmy. Kudłacze i Lubomir poszły rutynowo acz bardzo zachowawczo za to z Lubomira tak nam się wspaniale zbiegało, że zapędziliśmy się troszkę za daleko i trzeba było na Węglówkę wbiec z powrotem. Truchtając sobie przez Wierzbanowską Górę - jest miło, przyjemnie, poranne mgły, plotki z siostrą, śfagier pilnuje szlaku ogólny relaksik odbieramy telefon od „lost in ultra kryzys” koleżanki S. która diluje ze zmęczeniem na DFG na dystansie 100km jest po całej nocce i ok. 75 km, pocieszmy jak umiemy. S. się ogarnia i ostatecznie nawet jakieś konkretne, dyplomowane miejsce zajmuje.
Przekraczamy drogę 964 zmieniamy szlak na niebieski biegniemy do Kasiny. Kasina jest cudna, z Dzielca rozciąga się wspaniały widok na spokojną dolinę z domkami w stylu skandynawskim, jest zielono bo lipiec mokrawy był rewelacja. Przy starej stacji kolejowej pod Śnieżnicą żegnam się z rodziną, zbieram zlewki izotonów do bukłaka i drauję dalej.
Siostra z mężem łapią busa do Mszany i Myślenic skąd zabierają się pozostawionym tam samochodem do Krakowa.
Miałam szczerą chęć zdobycia Śnieżnicy szlakiem ale jak zwykle poszłam pod wyciągiem bo mi się szlaku szukać nie chciało, trochę pokropiło i nim się obejrzałam zbiegałam w dół na przełęcz Gruszowiec by zmierzyć się z Ćwilinem od tej bardziej 'parchatej' strony (czytaj trudniejszej technicznie) Na Ćwilinie trochę mnie wciągnęły borówki, cóż średnia prędkość trochę spadła ale poziom anyoksydantów wzrósł. Z Ćwilina bardzo przyjemny zbieg niebieskim do Jurkowa, jako urozmaicenie zwierzyna płowa w dużych ilościach sarny i jelenie - baaardzo klimatycznie.
W Jurkowie sklepik. Huuraaa!!! Nagrodziłam się zimniuśką kokakolką, mówię wam, pysznościową kokakolę tam mają. Bez problemu znajduję szlak na Mogielicę i daję w górę mijam turystę, który wyprzedził mnie gdy kontemplowałam kokakolę - tę pyszną. Próbował trochę "podskakiwać" ale szybko odpuścił. Mozolnie pnę się pod baaadzo wysoką górę zaczynam odczuwać pierwsze objawy zmęczenia, cholera wiem, wiem, że zaraz przyjdzie ten którego trzeba przeczekać…
Kije robią się coraz bardziej przydatne ja odliczam stacje Drogi Krzyżowej, nie mogąc się doczekać kiedy Chrystus wreszcie spokojnie spocznie w grobie. Szlak dłuży się niemiłosiernie, w ramach odpoczynku od myślenia „a daleko jeszcze” robię paniom turystkom krótki kurs używania kijków - panie zachwycone ja mentalnie odbarczona.
Mijam jakieś dwie koszmarne bagno-kałuże i jest wreszcie szczyt. Z wielką ostrożnością wychodzę na wierzę widokową siadam w słońcu, przed oczami mam widok za milion dolarów zjadam posiłek i pozwalam sobie na krótki odpoczynek. Znów jest super.
Zielono - żółtym szlakiem zbiegam z Mogielicy kierując się na Jasień pogoda bardzo dobra widoki jak już pisałam za milion dolarów, zmęczenie znika, truchcik po Stumorgowej Polanie jest jak sen, prawie nierzeczywisty, bardzo odprężający . Docieram żółtym do Jasienia skąd nie mogę się zebrać bo przyjemnie gawędzi się z dwoma rowerzystami.
Na Przełęczy Przysłopek nie mogę znaleźć szlaku, grube słowa padają, nie mogę także zorientować mapy, wszak kompasu nie brałam bo waży a przecież „polecę po sznurku po co mi kompas” Zmęczenie daje o sobie znów znać . Gubię znów szlak w okolicach „Nowej Polany” pytam o drogę babsztyla zbierającego borówki, oczywiście daje jakieś gówniane wskazówki a ja obiegam nieszczęsna polanę nie wiadomo po co.
Docieram do Rzek, zmieniam mapę na „Gorce” i częściowo kapituluję - rezygnuję ze szlaku żółtego przez Gorc i Kudłoń na rzecz łatwiejszego niebieskiego, doliną Kamienickiego Potoku. Rozczarowanie mija gdy za Trusiówką zmordowana letnim skwarem wchodzę w fantastyczną 'klimatyzowaną' dolinę z nieograniczonym zasobem zimnej wody zdatnej do picia - jestem w raju dość szybko przechodzę w żwawy trucht pawie 10 kilometrów mija niepostrzeżenie. Na przełęczy Borek udaje mi się złapać zasięg i dogaduję z koleżanką (znaną na tym forum jako Katarina) miejsce spotkania. Katrina śmigała tego dnia po Tatrach i zadeklarowała odbiór moich zwłok z Nowego Targu jak będzie w drodze powrotnej do Krakowa, co bardzo ułatwiło mi życie.
Z Borku Żółtym szybciutko na Turbacz i nie wiem po jaką cholerę na Czoło jakby mi widoków było mało, a nie od razu do schroniska. Czoło zaliczone w pięknych okolicznościach zachodu słońca, przez halę do schroniska lecę z myślą natrętną "trzebasobiebyłonoclegzarezerwować" wariatko a tak to masz jeszcze 10 km zbiegu.
Mijam schronisko przezwyciężając chęć odpoczynku, odbieram telefon Katarina melduje, że idzie przede mnie żółtym - bosko.
Zaczyna się ściemniać, w okolicy kaplicy spotykam koleżankę, co za ulga, Katarina choć i tak ma swoje w nogach jest mniej wy…mordowana ode mnie i bierze odpowiedzialność za pilnowanie szlaku jest ciemno więc to naprawdę coś. Robimy skrót drogą rowerową.
Zbiegamy do Nowego Targu, tam w samochodzie czeka na nas M. Ładuję się na tylne siedzenie ściągam buty przytulam policzek do kanapy jestem najszczęśliwszym człowiekiem świata w najwygodniejszym samochodzie ever.
Podsumowując : 80km,
4249 m.przewyższenia,
17h 47 minut
Wszystkim bardzo polecam tę trasę do 5 tys. mp można dobić zaliczając Ukleinę Gorc i Kudłoń. Dla nie dysponujących wspierająca rodziną i przyjaciółmi Myślenice i Nowy Targ to przyzwoita baza noclegowa i dwie doskonale skomunikowane miejscowości więc można wszystko sobie zaplanować .
Chyba najsympatyczniejszy bieg ubiegłego roku. Dał mi inną perspektywę na ultra, że można samemu (no prawie), że można bez rywalizacji, numerków, stoperków, goperków, punków limitów itd. Już nie mogę się doczekać długich dni bo mam parę nowych pomysłów koleżanka Katarina także a jeden taki żeeee….. pewnie za rok znów napisze o nim w deszczowy lutowy poranek.
edit: interpunkcja i wycięcie dziwnych znaczków.