Jaki mocny finisz zapadł wam najbardziej w pamięć? Podzielcie się tym w komentarzach.
Finisz długodystansowca.
To był leśny bieg na 10km, tzw SMŚ (formuła biegu z handicupem).
Biegliśmy w grupie na podobnym poziomie, nieco poniżej 40 minut. Prowadziłem, kolega (Konrad) wyszedł przede mnie gdzieś na kilometr do mety. Tzn lekko przyspieszył chyba, bo zaczął się oddalać, i gdybym ja nie przyspieszył to bym się nie utrzymał. Pamietam te dylematy jakie miałem, bo po około 400m takiego biegu było mi już mdło, a do mety jeszcze ponad 500m, ale pomyślałem, że nie puszczę, że jeśli dowiozę ten odstęp miedzynami jeszcze jakieś 400m to się urwę już na „bezdechu”
. Ale te kolejne 400m to była męka, „po co mi to” - myślałem. Pocieszałem się, że nic rano nie jadłem wiec i tak nie będę miał czym wymiotować. No i rzeczywiście na jakieś 100m wyrwałem mu się takim ostatnim zrywem i wygrałem. Za metą oczywiście odruchy wymiotne. Ale jak czasem opowiadam (opowiadałem) komuś o wysiłku, o treningu, sprawdzianach, to właśnie mu czasem tłumaczę jak taki finisz na wyżygu wyglada, i że nie ma się czego bać.
Ale tak generalnie to ten „finisz” to jest sprawa zbędna.
Zawsze mówię, że każdy zawodnik (No może poza finałem Mistrzostw Świata) wolałby nawet przegrać na finiszu, ale finiszując z zawodnikami z wyższej ligi niż wygrać na finiszu z zawodnikami ze swojej.
Czyli jeśli biegasz 40min/10km to chciałbyś moc finiszować z zawodnikami z poziomu 38, jeśli biegasz 30 to z zawodnikami z poziomu 28-29, a wygrana na finiszu, to taki …. dodatek.