Mój pierwszy, Chicago 2006, maraton
: 24 paź 2006, 18:46
Rano nie chciało się wstawać z łóżka. Niedziela, godzina 4:50. Normalni ludzie śpią. Za oknem ciemno, ponuro, zimno (+5 C) i w dodatku mokro. Musli z mlekiem i bananem na 3 godziny przed startem. Przy tej temperaturze decyduję się biec w getrach. Spodenki na wierzch - w razie gdyby się ociepliło zawsze można się przebrać na trasie. Koszulka, a na to oddychająca bluza z długim rękawem. Żona dzielnie wstaje z łóżka i stara się pomóc. Niestety sytuacja jest trudna. Wyszła za idiotę, który postanowił przebiec maraton.
Ubieram buty, pakuję żele, na getry długie spodnie od dresu, kurtka, ciepła czapka, rękawiczki. Pakuję przezroczystą folię, żeby osłonić się przed startem od deszczu i wiatru.
Doświadczenie mówi, że o miejsce parkingowe w centrum nie będzie łatwo. Decydujemy się już wcześniej na podróż kolejką. Na stacji Harlem spotykamy ludzi ze znakami rozponawczymi w postaci przezroczystych worków z logo maratonu. "Such a beautiful weather for running!" - staram się być przezabawny i pozdrawiam pierwszą napotkaną biegaczkę. W miejscu zbornym udaje się spotkać z Tomkiem poznanym na forum. W grupie raźniej. Na kolejnych stacjach przybywa biegaczy. Jedni rozmawiają głośno. Inni jadą w skupieniu. Dojeżdżamy do śródmieścia i wysiadamy na stacji Jackson. Pewien fragment drogi pokonujemy idąc tunelem. W dni powszednie słychać tam miarowe staccato obcasów, dzisiaj głównie miękkie odgłosy stóp odzianych w sportowe obuwie.
Wychodzimy na powierzchnię. Powoli się przejaśnia. Z naciskiem na "powoli". Włączamy automatycznego pilota i idziemy "tam gdzie wszyscy". Ludzi więcej niż na odpuście w podprzemyskiej wsi. Patrzę na tych w krótkich spodenkach i robi się jeszcze zimniej. Na szczęście nie pada. Rząd przenośnych toalet, wzdłuż niego spora grupa ludzi. Popijam izotonika, choć wcale nie chce się pić. Dochodzi siódma. Start za godzinę. Jako, że mamy sporo czasu idziemy w kierunku lini startu, wzdłuż ogrodzenia. Niektórzy już się rozgrzewają. Albo biegną na 2:20, albo jest im zimno. Korzystam z toalety. Nie sprawdzam międzyczasów, ale trwa to zdecydowanie za długo. Wracamy i niespiesznie przemieszczamy się w kierunku namiotów, gdzie można zdeponować niepotrzebne wierzchnie warstwy garderoby. Odprowadzamy Tomka (numer startowy w okolicach tysiaca), i wracamy się do namiotu, gdzie przyjmują zbędny balast zawodników z numerami od 41 do 42 tysiące. Pozbywam się niechętnie kurtki, rozpinam spodnie i zsuwam je z siebie. O matko! Jak ludzie wytrzymują w krótkich spodenkach i koszulkach? Bohaterstwo albo głupota. No dobra, wcale nie jest zimno. Wcale nie wieje od strony jeziora i to wszystko mi się wydaje. Żona robi mi kolejne zdjęcia. W sam raz na wystawę - jak głupio spędzić niedzielny poranek.
Umawiamy się na rogu i czekamy na Tomka. Trwa to odrobinkę. Domyślam się, że sznureczki ludzi przytroczone do długiego rzędu niebieskich przenośnych toalet nieco się wydłużyły. Jednak szkoda, że nie mierzyłem międzyczasów. 7:45 i robi się na prawdę ciasno. Decyduję się nie czekać na Tomka dłużej, bo widzę jak gęstnieje masa ludzi wokół tabiczki z napisaem "5:00". To nawet dla mnie za wolno. Jakoś trzeba będzie się przedostać do grupy biegnącej na 4:30. Tomek ma inne cele niż ja, więc moje towarzystwo nic nie da. Pozbywam się mojego foliowego kokonu. Niech to już się zacznie! Ale zimno! Przydałoby się wyskoczyć do toalety, ale wiem, że nie zdążę. Tomka dalej nie ma. Żegnam się z żoną. Ostatnie wskazówki - że nie muszę wygrać i żebym nie wyprzedzał Kenijczyków. Jest na swój sposób wesoło, a ja jestem spokojny.
Od autora: poetyka tej opowieści i jej rytm budowany krótkimi zdaniami to jedno, ale ja na prawdę byłem spokojny.
Włączam pulsometr. W marszu 95. Czyli norma. I gdzie jest ta adrenalina? Hę? Przystaję żeby włączyć czujnik prędkości. Dioda się nie świeci. Próbuję jeszcze raz. Ups... Ściągam czujnik z buta. Rozbieram. Sprawdzam. Pewnie bateria - myślę. Pewnie bateria - myśli bateria, parafrazując dowcip o Stirlizu. Nic to. Jestem kwiatem na spokojnej tafli jeziora. Jestem lekki jak piórko i mknę po białym tartanie. Dlaczego po białym? Bo tak sobie kiedyś wymyśliłem. To moja wizualizacja.
Tyle osób biega bez informacji o prędkości, to i ja mogę. Tętno progowe wyznaczone. Czas na jedną milę też. Czyli teoretycznie wiem co mogę, a czego nie. I tak miałem w planie zacząć bieg "na puls", a później ewentualnie przyspieszać. Co to za różnica, że pobiegnę pierwsze mile kilka minut wolniej? To nawet dobrze się składa, bo nie ma kompletnie miejsca na rozgrzewkę. Zacznę wolniej, to i mniej paliwa spalę. Ale jestem chytry!
Z uwagi na gęsty tłum, nie jestem w stanie przedrzeć się do "mojej" grupy. Decyduję się na krosowy manewr i przesuwam się w kierunku barierki. Dobrzy ludzie pomagają mi przejść na drugą stronę. Muchas gracias. Biegiem pokonuję dystans po "cywilnej" stronie. Wypatruje transparentu "4:30". Jest. Wyjątkowo niezgrabnie przechodzę na drugą stronę. Widzę, że nie tylko ja miałem taki pomysł. Jest tak ciasno, że nie ma gdzie postawić stopy. Słyszę jak ludzie żartują, iż przynajmniej tak jest cieplej. Rozglądam się wokół. Azjaci, latynosi, urzędnicy bankowi średniego szczebla. Słyszę startową syrenę. W ludzi wstępuje enuzjazm objawiający się tym, iż pokrzykują, zawodzą oraz wyją. Wielkie kolektywne "WOW!" Poczekajmy do 20 mili, myślę. Idę do lini startu od czasu do czasu podbiegając niewielkie odcinki. Trwa to wszystko około 13 minut.
Zaczęło się. Włączam Polara i zaczynam truchtać. Ulicą Columbus do góry. Przede mną tłum. Za mną tłum. Nie widzę ani początku, ani końca tego strumienia ludzi. Biegną biodra szerokie i wąskie, korpusy duże i korpusiki, nogi krótkie i te bardziej proporcjonalne.
Zaraz za Randolph wbiegamy do tunelu utworzonego przez jezdnię poprowadzoną nad naszymi głowami. Widzę, że nie tylko ja nie zdążyłem przed startem do toalety. Co jakiś czas od zwartej grupy odłącza sie ktoś i podbiega do muru. Decydują się na to samo. Podbiegam do ściany i oddaję się refleksji. Kątem oka widzę, że sytuacja jest tak naturalna, iż decydują się na ten wariant nawet kobiety. Wystawiają tyłki na widok publiczny i robią co mają robić.
Od razu lepiej. Skręcamy w Grand. Pierwsza mila. Łapię mój nieprzyzwoicie wolny międzyczas (11:38, puls 147 - 75%). Zgodnie z nowym planem rozgrzewam się powoli. Pomimo rękawiczek w dłonie zimno. State, Jackson gdzie przed teatrem śpiewa kilkunastoosobowy chór, LaSalle. Nie udaje mi się wypatrzeć w tłumie żony w umówionym miejscu. Ścisłe centrum, tłum kibiców nie zrażonych pogodą. Pierwszy most na Chicago River. Dziwnie się biegnie po metalowej kratce, widzę, że obok mnie ludzie nie mają takiego problemu, bo rozwinięto matę po której stąpanie jest bezpieczniejsze.
Pierwsze 5 km za mną (33:50). Szybko orientuję się, że biegnę z grupą turystów. Robią zdjęcia, witają się niemal ze wszystkimi kibicami na trasie. Trochę strach robić przerwy w marszu co milę, jak na treningu. Tłum napiera. Decyduję się na odcinki marszu korespondujące z punktami żywieniowymi. A do tego coś w międzyczasie, bo zawsze ktoś przystanie, ktoś zwolni. Faceci w dredach grają regge. Widzę tabliczkę "Free beer for runners". Nieźle.
Znowu urywają się ludzie i mkną na stronę w okolicach Lincoln Zoo. Ja też chyba przesadziłem z tym nawodnieniem. Kolejny przymusowy przystanek. Wracam na trasę. Coraz mniej ludzi z napisem 4:30, coraz więcej z 4:45. Nie jest dobrze. Miejscami wiatr jest dotkliwy. Wcale nie ubrałem się za ciepło. Kontroluję puls i powolutku człapię do przodu. Na piątej mili jem pierwszy żel. Popijam. To samo robię milę później. Puls tak niski, że się strawi raz-dwa. Jem dwa, bo boję się, że przez tą temperaturę też stracę dużo paliwa.
Dziesiąty kilometr (1:06), a tłum nijak nie przestaje rzednąć. Widzę kilkadziesiąt przenośnych toalet i od razu czuję działanie wazopresyny. Znowu? Podbiegam, a tam niemiłe zaskoczenie. Przy każdej z budek po kilka przystępujących z nogi na nogę osób. Biegnę na sam koniec, bo tam kolejka jest mniejsza. Czekam. Miają trzy momenty i dwie chwile. Zza rogu wybiega jakiś facet i orientuję się, że i on stracił cierpliwość. Zajmuję jego miejsce. Obiecuję sobie, że będę popijał od tego momentu niewiele. Wracam na trasę. Zupełnie nowe twarze, nowe biodra i odmienne trendy odzieżowe. Kolano nie boli (a od tygodnia dawało się we znaki), za to czuję że coś się zaczyna dziać z prawą łydką. Na krótkich podbiegach ludzie biegną niemal w miejscu, a ja postanawiam tam iść. Wyprzedzam niektórych biegnących. Ciekawe.
Na wysokości Addison (12 kilometr) znowu chwila marszu i wymiana zdań z innym gallowayowcem. Droga skręca na południe, do centrum od którego się oddaliliśmy.
Długie, proste odcinki. Coraz więcej ludzi zagrzewających biegu. Kolejne zespoły muzyczne, pokaz musztry i kto wie co jeszcze. Ludzie skandują "Go athletes, go!". Czy ja wyglądam na sportowca? No dobra, buty mam fajne. Skręcamy w prawo, kawałek prostej i zakręt w lewo. Na Franklin nieprzyjemne uderzenie zimnego powietrza. Centralnie w twarz. Doping coraz większy. Pomimo pogody zaczyna mi się podobać coraz bardziej. Może też dlatego, że zrobiło się więcej miejsca? Niektórzy sapią i ociekają potem. Przecież zbliżamy się dopiero do półmetka, myślę sobie. Mimo prób uchwycenia zależności nie udaje mi się dowieść istnienia dodatniej korelacji między obwodem bioder, a czasem przed półmetkiem. Trochę mnie to dziwi. Znowu nie dane mi spotkać się z żoną. Może i ja bym tak się z kimś przywitał, co? Mijam 20 kilometrowy marker. Widzę, że kiepsko z tym czasem, przyspieszam, tak jakby to coś zmieniło. Połówka - 2:17:45. No, czyli o czasie w granicach 4:20 mogę zapomnieć. Kolejny żel. Nie, to nie literówka. Popijam wodą.
Za półmetkiem umówiłem się ze znajomym, który postanawia przebiec ze mną kilka mil celem dodania mi otuchy. Udaje mi się go zlokalizować. Zaczynamy rozmawiać i tak mijają kolejne odcinki. Mel dzwoni do mojej żony, rozmawiamy chwilę. Kolano ok, puls, ok, zobaczymy się na mecie. To dość nudny fragment biegnący na zachód. Przygnębiająco wpływa fakt, że zwracając głowę w lewo widać biegaczy zmierzających w przeciwnym kierunku. I tak przez dobre dwa kilometry. Z miejsca w którym jestem nie widać nawet punktu, gdzie droga zawraca w kierunku wschodnim. Mel pyta o moje samopoczucie ale generalnie trudno nazwać to porywającą konwersacją. Albo to mój angielski, albo 28 kilometrów sprawia, że jestem nieco aspołeczny. Na Taylor stanowisko z żelami. Biorę dwa. I znowu lepki od napojów asfalt. Człap, człap, człap. Zabawny dźwięk. Mel mówi, że chyba zaczynam przyspieszać. Może i tak. Trzeba zabrać się do roboty. Wycieczka krajoznawcza skończona. Nikt nie robi zdjęc i coraz mniej osób się uśmiecha. Coraz więcej za to podpiera ściany i ogrodzenia rozciągając obolałe nogi. Żegnam się z Melem w okolicach 19 mili. Good luck!
Meksykanie w strojach ludowych tańczą przed restauracją. Jakoś nawet lekko się biegnie, tylko trochę strach, że skurcze uniemożliwią utrzymanie tego tempa. Mijam coraz więcej ludzi i stanowisko z butlą tequili. Nie ma limonki? China Town. Azjaci, smoki, sushi, sashimi, jing-jang. Dwudziesta mila. Czyli 6 do końca. 10 minut na milę i jest szansa na 4:30. Przyspieszam. Puls wariuje, ale co tam. Dwudziesta pierwsza mila. Przelatują mi przez głowę jakieś zdania o zmęczeniu obwodowym. Czuję, że nie utrzymam tego tempa do końca. Odpuszczam. Zaczynam maszerować. No, nie jest tak lekko jak na jedynym 20 milowym treningu. Niektórzy siedzą. Niektórzy krzywią się z bólu rozciągając łydki. Coraz więcej osób z karteczkami 4:00, 4:15 przypiętymi na plecach. Dla nich to już modlitwa o dotarcie do mety, nie o czas. A ja w sumie nie czuję się tak źle... Biegnę 7-8 minut... maszeruję... i tak do 4 godziny. Wychodzi słońce. Ściągam bluzę i wiążę ją wokół pasa. Postanawiam już biec do końca. Będzie ciepło.
Wyłączam się. Staram się pomimo wszystko trzymać fason. Plecy prosto. Łapki przy ciele. Miarowo. O dziwo nie bolą mnie plecy, ani kark, tylko każde lądowanie odczuwam w lewym kolanie. Trudno. Powszechnie wiadomo, że nie chodzi o przyjemność tylko o współzawodnictwo - przelatuje mi przez myśl, gdy wyprzedzam coraz więcej osób. Mnie wyprzedzają nieliczni. Dwudziesta trzecia mila, State, czyli już niedaleko, pamiętam z mapy. Byle do Michigan, byle do Michigan. To tak na prawdę ostatnia długa prosta. Słodkie uczucie, że da się radę. Kolejny zespół zagrzewa do ostatniego zrywu. Ale ładnie grają. Staram się być na bieżąco z międzyczasami i widzę, że jest całkiem dobrze. Wyprzedzam pace makera z transparentem 4:30. Who is the man?! 40 kilometr. No, długo to ja tak nie pociągnę. Widzę kolejny transparent trzymany przez kibiców płci pięknej "If you have stamina, call me". Nie wziąłem telefonu. Biegnę lewą stroną niemal ocierając się o wyciągnięte ręce kibiców - 800 metrów do mety. Dzwonki, gwizdki, bębny i skandowane "Keep it up, keep it up!!". Przebiegam na prawą stronę, żeby skrócić sobie dystans. Prawy zakręt częściowo po krawężniku - 600 metrów. Ciasno. Ostatni podbieg. Mocnymi ruchami ramion zmuszam nogi do ostatniego wysiłku. Niektórzy idą, ja mam siłę na wyprzedzenie kolejnych osób. Ścinam zakręt w lewo. Zawsze to parę metrów. Staram się dogonić kogoś kto zdecydował się na fnisz - 400 metrów. Ale ludzi! Nie widzę ich tylko słyszę. Widzę za to metę - 200 metrów, 100 i zaraz potem jestem na kresce - 4:28 z groszami. Dałem radę. Żadnego wzruszenia, żadnych melodramatyznych scen. Plan wykonany. Pierwszy maraton zaliczony.
Wszyscy przekraczający metę maszerują przed siebie. Pewnie wielu z nas ma nieco zmieniony stan świadomości. W istocie to lekki trans. Spiker czyta nazwiska kolejnych osób wbiegających na metę. Wręczają srebrną pelerynkę. Twarzowa. Chip? Proszę bardzo. Możecie mi go nawet odciąć ze sznurowadłami. Medal? Chętnie. Nawet dwa. Izotonik, banany, woda i stoisko z lodem. Ubieram bluzę. Szybko zaczyna się robić zimno. Wszędzie tłumy. Idę po depozyt. Ubieram się ciepło, pomimo to dygocę z zimna. Spotykamy się z żoną w umówionym miejscu. W kontekście czasu na półmetku jestem szybciej niż się spodziewała, dlatego to ja czekam na nią. Mówi, że jest super! Też jestem zadowolony. W końcu who is the man?!
Ubieram buty, pakuję żele, na getry długie spodnie od dresu, kurtka, ciepła czapka, rękawiczki. Pakuję przezroczystą folię, żeby osłonić się przed startem od deszczu i wiatru.
Doświadczenie mówi, że o miejsce parkingowe w centrum nie będzie łatwo. Decydujemy się już wcześniej na podróż kolejką. Na stacji Harlem spotykamy ludzi ze znakami rozponawczymi w postaci przezroczystych worków z logo maratonu. "Such a beautiful weather for running!" - staram się być przezabawny i pozdrawiam pierwszą napotkaną biegaczkę. W miejscu zbornym udaje się spotkać z Tomkiem poznanym na forum. W grupie raźniej. Na kolejnych stacjach przybywa biegaczy. Jedni rozmawiają głośno. Inni jadą w skupieniu. Dojeżdżamy do śródmieścia i wysiadamy na stacji Jackson. Pewien fragment drogi pokonujemy idąc tunelem. W dni powszednie słychać tam miarowe staccato obcasów, dzisiaj głównie miękkie odgłosy stóp odzianych w sportowe obuwie.
Wychodzimy na powierzchnię. Powoli się przejaśnia. Z naciskiem na "powoli". Włączamy automatycznego pilota i idziemy "tam gdzie wszyscy". Ludzi więcej niż na odpuście w podprzemyskiej wsi. Patrzę na tych w krótkich spodenkach i robi się jeszcze zimniej. Na szczęście nie pada. Rząd przenośnych toalet, wzdłuż niego spora grupa ludzi. Popijam izotonika, choć wcale nie chce się pić. Dochodzi siódma. Start za godzinę. Jako, że mamy sporo czasu idziemy w kierunku lini startu, wzdłuż ogrodzenia. Niektórzy już się rozgrzewają. Albo biegną na 2:20, albo jest im zimno. Korzystam z toalety. Nie sprawdzam międzyczasów, ale trwa to zdecydowanie za długo. Wracamy i niespiesznie przemieszczamy się w kierunku namiotów, gdzie można zdeponować niepotrzebne wierzchnie warstwy garderoby. Odprowadzamy Tomka (numer startowy w okolicach tysiaca), i wracamy się do namiotu, gdzie przyjmują zbędny balast zawodników z numerami od 41 do 42 tysiące. Pozbywam się niechętnie kurtki, rozpinam spodnie i zsuwam je z siebie. O matko! Jak ludzie wytrzymują w krótkich spodenkach i koszulkach? Bohaterstwo albo głupota. No dobra, wcale nie jest zimno. Wcale nie wieje od strony jeziora i to wszystko mi się wydaje. Żona robi mi kolejne zdjęcia. W sam raz na wystawę - jak głupio spędzić niedzielny poranek.
Umawiamy się na rogu i czekamy na Tomka. Trwa to odrobinkę. Domyślam się, że sznureczki ludzi przytroczone do długiego rzędu niebieskich przenośnych toalet nieco się wydłużyły. Jednak szkoda, że nie mierzyłem międzyczasów. 7:45 i robi się na prawdę ciasno. Decyduję się nie czekać na Tomka dłużej, bo widzę jak gęstnieje masa ludzi wokół tabiczki z napisaem "5:00". To nawet dla mnie za wolno. Jakoś trzeba będzie się przedostać do grupy biegnącej na 4:30. Tomek ma inne cele niż ja, więc moje towarzystwo nic nie da. Pozbywam się mojego foliowego kokonu. Niech to już się zacznie! Ale zimno! Przydałoby się wyskoczyć do toalety, ale wiem, że nie zdążę. Tomka dalej nie ma. Żegnam się z żoną. Ostatnie wskazówki - że nie muszę wygrać i żebym nie wyprzedzał Kenijczyków. Jest na swój sposób wesoło, a ja jestem spokojny.
Od autora: poetyka tej opowieści i jej rytm budowany krótkimi zdaniami to jedno, ale ja na prawdę byłem spokojny.
Włączam pulsometr. W marszu 95. Czyli norma. I gdzie jest ta adrenalina? Hę? Przystaję żeby włączyć czujnik prędkości. Dioda się nie świeci. Próbuję jeszcze raz. Ups... Ściągam czujnik z buta. Rozbieram. Sprawdzam. Pewnie bateria - myślę. Pewnie bateria - myśli bateria, parafrazując dowcip o Stirlizu. Nic to. Jestem kwiatem na spokojnej tafli jeziora. Jestem lekki jak piórko i mknę po białym tartanie. Dlaczego po białym? Bo tak sobie kiedyś wymyśliłem. To moja wizualizacja.
Tyle osób biega bez informacji o prędkości, to i ja mogę. Tętno progowe wyznaczone. Czas na jedną milę też. Czyli teoretycznie wiem co mogę, a czego nie. I tak miałem w planie zacząć bieg "na puls", a później ewentualnie przyspieszać. Co to za różnica, że pobiegnę pierwsze mile kilka minut wolniej? To nawet dobrze się składa, bo nie ma kompletnie miejsca na rozgrzewkę. Zacznę wolniej, to i mniej paliwa spalę. Ale jestem chytry!
Z uwagi na gęsty tłum, nie jestem w stanie przedrzeć się do "mojej" grupy. Decyduję się na krosowy manewr i przesuwam się w kierunku barierki. Dobrzy ludzie pomagają mi przejść na drugą stronę. Muchas gracias. Biegiem pokonuję dystans po "cywilnej" stronie. Wypatruje transparentu "4:30". Jest. Wyjątkowo niezgrabnie przechodzę na drugą stronę. Widzę, że nie tylko ja miałem taki pomysł. Jest tak ciasno, że nie ma gdzie postawić stopy. Słyszę jak ludzie żartują, iż przynajmniej tak jest cieplej. Rozglądam się wokół. Azjaci, latynosi, urzędnicy bankowi średniego szczebla. Słyszę startową syrenę. W ludzi wstępuje enuzjazm objawiający się tym, iż pokrzykują, zawodzą oraz wyją. Wielkie kolektywne "WOW!" Poczekajmy do 20 mili, myślę. Idę do lini startu od czasu do czasu podbiegając niewielkie odcinki. Trwa to wszystko około 13 minut.
Zaczęło się. Włączam Polara i zaczynam truchtać. Ulicą Columbus do góry. Przede mną tłum. Za mną tłum. Nie widzę ani początku, ani końca tego strumienia ludzi. Biegną biodra szerokie i wąskie, korpusy duże i korpusiki, nogi krótkie i te bardziej proporcjonalne.
Zaraz za Randolph wbiegamy do tunelu utworzonego przez jezdnię poprowadzoną nad naszymi głowami. Widzę, że nie tylko ja nie zdążyłem przed startem do toalety. Co jakiś czas od zwartej grupy odłącza sie ktoś i podbiega do muru. Decydują się na to samo. Podbiegam do ściany i oddaję się refleksji. Kątem oka widzę, że sytuacja jest tak naturalna, iż decydują się na ten wariant nawet kobiety. Wystawiają tyłki na widok publiczny i robią co mają robić.
Od razu lepiej. Skręcamy w Grand. Pierwsza mila. Łapię mój nieprzyzwoicie wolny międzyczas (11:38, puls 147 - 75%). Zgodnie z nowym planem rozgrzewam się powoli. Pomimo rękawiczek w dłonie zimno. State, Jackson gdzie przed teatrem śpiewa kilkunastoosobowy chór, LaSalle. Nie udaje mi się wypatrzeć w tłumie żony w umówionym miejscu. Ścisłe centrum, tłum kibiców nie zrażonych pogodą. Pierwszy most na Chicago River. Dziwnie się biegnie po metalowej kratce, widzę, że obok mnie ludzie nie mają takiego problemu, bo rozwinięto matę po której stąpanie jest bezpieczniejsze.
Pierwsze 5 km za mną (33:50). Szybko orientuję się, że biegnę z grupą turystów. Robią zdjęcia, witają się niemal ze wszystkimi kibicami na trasie. Trochę strach robić przerwy w marszu co milę, jak na treningu. Tłum napiera. Decyduję się na odcinki marszu korespondujące z punktami żywieniowymi. A do tego coś w międzyczasie, bo zawsze ktoś przystanie, ktoś zwolni. Faceci w dredach grają regge. Widzę tabliczkę "Free beer for runners". Nieźle.
Znowu urywają się ludzie i mkną na stronę w okolicach Lincoln Zoo. Ja też chyba przesadziłem z tym nawodnieniem. Kolejny przymusowy przystanek. Wracam na trasę. Coraz mniej ludzi z napisem 4:30, coraz więcej z 4:45. Nie jest dobrze. Miejscami wiatr jest dotkliwy. Wcale nie ubrałem się za ciepło. Kontroluję puls i powolutku człapię do przodu. Na piątej mili jem pierwszy żel. Popijam. To samo robię milę później. Puls tak niski, że się strawi raz-dwa. Jem dwa, bo boję się, że przez tą temperaturę też stracę dużo paliwa.
Dziesiąty kilometr (1:06), a tłum nijak nie przestaje rzednąć. Widzę kilkadziesiąt przenośnych toalet i od razu czuję działanie wazopresyny. Znowu? Podbiegam, a tam niemiłe zaskoczenie. Przy każdej z budek po kilka przystępujących z nogi na nogę osób. Biegnę na sam koniec, bo tam kolejka jest mniejsza. Czekam. Miają trzy momenty i dwie chwile. Zza rogu wybiega jakiś facet i orientuję się, że i on stracił cierpliwość. Zajmuję jego miejsce. Obiecuję sobie, że będę popijał od tego momentu niewiele. Wracam na trasę. Zupełnie nowe twarze, nowe biodra i odmienne trendy odzieżowe. Kolano nie boli (a od tygodnia dawało się we znaki), za to czuję że coś się zaczyna dziać z prawą łydką. Na krótkich podbiegach ludzie biegną niemal w miejscu, a ja postanawiam tam iść. Wyprzedzam niektórych biegnących. Ciekawe.
Na wysokości Addison (12 kilometr) znowu chwila marszu i wymiana zdań z innym gallowayowcem. Droga skręca na południe, do centrum od którego się oddaliliśmy.
Długie, proste odcinki. Coraz więcej ludzi zagrzewających biegu. Kolejne zespoły muzyczne, pokaz musztry i kto wie co jeszcze. Ludzie skandują "Go athletes, go!". Czy ja wyglądam na sportowca? No dobra, buty mam fajne. Skręcamy w prawo, kawałek prostej i zakręt w lewo. Na Franklin nieprzyjemne uderzenie zimnego powietrza. Centralnie w twarz. Doping coraz większy. Pomimo pogody zaczyna mi się podobać coraz bardziej. Może też dlatego, że zrobiło się więcej miejsca? Niektórzy sapią i ociekają potem. Przecież zbliżamy się dopiero do półmetka, myślę sobie. Mimo prób uchwycenia zależności nie udaje mi się dowieść istnienia dodatniej korelacji między obwodem bioder, a czasem przed półmetkiem. Trochę mnie to dziwi. Znowu nie dane mi spotkać się z żoną. Może i ja bym tak się z kimś przywitał, co? Mijam 20 kilometrowy marker. Widzę, że kiepsko z tym czasem, przyspieszam, tak jakby to coś zmieniło. Połówka - 2:17:45. No, czyli o czasie w granicach 4:20 mogę zapomnieć. Kolejny żel. Nie, to nie literówka. Popijam wodą.
Za półmetkiem umówiłem się ze znajomym, który postanawia przebiec ze mną kilka mil celem dodania mi otuchy. Udaje mi się go zlokalizować. Zaczynamy rozmawiać i tak mijają kolejne odcinki. Mel dzwoni do mojej żony, rozmawiamy chwilę. Kolano ok, puls, ok, zobaczymy się na mecie. To dość nudny fragment biegnący na zachód. Przygnębiająco wpływa fakt, że zwracając głowę w lewo widać biegaczy zmierzających w przeciwnym kierunku. I tak przez dobre dwa kilometry. Z miejsca w którym jestem nie widać nawet punktu, gdzie droga zawraca w kierunku wschodnim. Mel pyta o moje samopoczucie ale generalnie trudno nazwać to porywającą konwersacją. Albo to mój angielski, albo 28 kilometrów sprawia, że jestem nieco aspołeczny. Na Taylor stanowisko z żelami. Biorę dwa. I znowu lepki od napojów asfalt. Człap, człap, człap. Zabawny dźwięk. Mel mówi, że chyba zaczynam przyspieszać. Może i tak. Trzeba zabrać się do roboty. Wycieczka krajoznawcza skończona. Nikt nie robi zdjęc i coraz mniej osób się uśmiecha. Coraz więcej za to podpiera ściany i ogrodzenia rozciągając obolałe nogi. Żegnam się z Melem w okolicach 19 mili. Good luck!
Meksykanie w strojach ludowych tańczą przed restauracją. Jakoś nawet lekko się biegnie, tylko trochę strach, że skurcze uniemożliwią utrzymanie tego tempa. Mijam coraz więcej ludzi i stanowisko z butlą tequili. Nie ma limonki? China Town. Azjaci, smoki, sushi, sashimi, jing-jang. Dwudziesta mila. Czyli 6 do końca. 10 minut na milę i jest szansa na 4:30. Przyspieszam. Puls wariuje, ale co tam. Dwudziesta pierwsza mila. Przelatują mi przez głowę jakieś zdania o zmęczeniu obwodowym. Czuję, że nie utrzymam tego tempa do końca. Odpuszczam. Zaczynam maszerować. No, nie jest tak lekko jak na jedynym 20 milowym treningu. Niektórzy siedzą. Niektórzy krzywią się z bólu rozciągając łydki. Coraz więcej osób z karteczkami 4:00, 4:15 przypiętymi na plecach. Dla nich to już modlitwa o dotarcie do mety, nie o czas. A ja w sumie nie czuję się tak źle... Biegnę 7-8 minut... maszeruję... i tak do 4 godziny. Wychodzi słońce. Ściągam bluzę i wiążę ją wokół pasa. Postanawiam już biec do końca. Będzie ciepło.
Wyłączam się. Staram się pomimo wszystko trzymać fason. Plecy prosto. Łapki przy ciele. Miarowo. O dziwo nie bolą mnie plecy, ani kark, tylko każde lądowanie odczuwam w lewym kolanie. Trudno. Powszechnie wiadomo, że nie chodzi o przyjemność tylko o współzawodnictwo - przelatuje mi przez myśl, gdy wyprzedzam coraz więcej osób. Mnie wyprzedzają nieliczni. Dwudziesta trzecia mila, State, czyli już niedaleko, pamiętam z mapy. Byle do Michigan, byle do Michigan. To tak na prawdę ostatnia długa prosta. Słodkie uczucie, że da się radę. Kolejny zespół zagrzewa do ostatniego zrywu. Ale ładnie grają. Staram się być na bieżąco z międzyczasami i widzę, że jest całkiem dobrze. Wyprzedzam pace makera z transparentem 4:30. Who is the man?! 40 kilometr. No, długo to ja tak nie pociągnę. Widzę kolejny transparent trzymany przez kibiców płci pięknej "If you have stamina, call me". Nie wziąłem telefonu. Biegnę lewą stroną niemal ocierając się o wyciągnięte ręce kibiców - 800 metrów do mety. Dzwonki, gwizdki, bębny i skandowane "Keep it up, keep it up!!". Przebiegam na prawą stronę, żeby skrócić sobie dystans. Prawy zakręt częściowo po krawężniku - 600 metrów. Ciasno. Ostatni podbieg. Mocnymi ruchami ramion zmuszam nogi do ostatniego wysiłku. Niektórzy idą, ja mam siłę na wyprzedzenie kolejnych osób. Ścinam zakręt w lewo. Zawsze to parę metrów. Staram się dogonić kogoś kto zdecydował się na fnisz - 400 metrów. Ale ludzi! Nie widzę ich tylko słyszę. Widzę za to metę - 200 metrów, 100 i zaraz potem jestem na kresce - 4:28 z groszami. Dałem radę. Żadnego wzruszenia, żadnych melodramatyznych scen. Plan wykonany. Pierwszy maraton zaliczony.
Wszyscy przekraczający metę maszerują przed siebie. Pewnie wielu z nas ma nieco zmieniony stan świadomości. W istocie to lekki trans. Spiker czyta nazwiska kolejnych osób wbiegających na metę. Wręczają srebrną pelerynkę. Twarzowa. Chip? Proszę bardzo. Możecie mi go nawet odciąć ze sznurowadłami. Medal? Chętnie. Nawet dwa. Izotonik, banany, woda i stoisko z lodem. Ubieram bluzę. Szybko zaczyna się robić zimno. Wszędzie tłumy. Idę po depozyt. Ubieram się ciepło, pomimo to dygocę z zimna. Spotykamy się z żoną w umówionym miejscu. W kontekście czasu na półmetku jestem szybciej niż się spodziewała, dlatego to ja czekam na nią. Mówi, że jest super! Też jestem zadowolony. W końcu who is the man?!