Na wstępie, zanim zostanę wsadzony na płonący stos przez przedastawicieli wyczynu i obrońców naszych eksportowych maratończyków zaznaczę, że szanuję ich wyniki, dziękuję za ich zaangażowanie i trzymam za nich kciuki. W tym również, a może przede wszystkim, za Pana Szosta.
Jako biegacz amator mocno angażując się w trening, mam następujące przemyślenia:
1. Zawsze, gdy z ust naszych wyczynowców padają słowa o ryzyku, mają oni na myśli trzymanie od początku biegu bardzo mocnego tempa.
Jakoś nigdy nie słyszałem, żeby zawodnik X mówił: "Byłem gotowy na 2:10. Zaryzykowałem i pobiegłem pierwszą połówkę w 66 minut. Nie udało się/udało się (niepotrzebne skreślić) i skończyło się, jak się skończyło.
2. Odnoszę wrażenie, że z jednej strony nasi najlepsi maratończycy chcą być postrzegani, jako profesjonaliści, o czym świadczy choćby ostatni wywiad z Panem Szostem (coś w stylu: "Spokojnie, wiem co robię.), a z drugiej przywołują jakieś niezrozumiałe powody niepowodzenia, jak strącony bidon, czy niegrzeczny pejs.
3. Pierwszą niesportową rzeczą, jaką zmieniłbym u Pana Szosta byłby sposób komunikacji z obserwatorami maratońskiej sceny. Gdybym w wywiadzie przed Londynem przeczytał słowa: "Mam 37 lat. Mam rekord Polski w maratonie, dla mnie cel jest jasny - bieg na 2:06 nawet jeżeli skończę rywalizację na 25 kilometrze, to inne podejście już mnie nie interesuje."
Wówczas pomyślałbym, że gość wie co mówi i czego chce. Bierze na klatę wszystkie scenariusze i takie podejście się szanuje.
A jak było wiadomo.
Na koniec pozytywny wniosek - skoro człowiek czyta 8 stron dysputy o występie naszego czołowego maratończyka, to znaczy, że ten przynajmniej nie jest mu obojętny. Czyli jednak jakieś przywiązanie do siebie Pan Henryk zbudował.
