Mój Mąż nie ma daru pisania, więc ja sobie pozwolę skrobnąć co nieco:
Była jesień 2009. Mąż zaczął biegać. 4 razy w tygodniu treningi. Muszę przyznać, że pierwsze dwa miesiące Jego treningów to był koszmar. Zakupy sprzętu; buty, koszulki, getry, bidony, etc Odpowiednia dieta. Nie było już wypasionych posiłków w naszym domu. Sama zdrowa żywność; na śniadania płatki z mlekiem, obiadki lekkostrawne i owoce na kolacje. A ja tak kocham DOBRZE zjeść

Wtedy nienawidziłam całego TEGO biegania. Na samą myśl o Jego treningach robiło mi się słabo. Całe sterty śmierdzących ciuchów do prania. Wszędzie walające się odżywki, bidony i nikomu niepotrzebne gadżety biegowe. Horror. Nadeszło Boże Narodzenie. Mąż znalazł pod choinką zestaw GARMINA. Gdy rozpakowywał prezent miał łzy w oczach. Chyba już wtedy zdał sobie sprawę że mnie przekonał

Niestety potem było jeszcze gorzej... analizy tętna, tempa, ciągłe czytanie WSZYSTKIEGO na bieganie.pl. No na litość: ile można czytać o bieganiu?!?!?! Ile można analizować swoje 1 godzinne treningi? I to wstawanie w sobotę i niedzielę o 6-tej rano żeby się przebiec ?!?!?! W głowie mi się to nie mieściło. Nadszedł marzec 2010. Wiedziałam że Mąż się przygotowuje do półmaratonu - jakiegoś. Zapadła decyzja: jedziemy do Żywca. "Cóż- pomyślałam- zrobię WSZYSTKO żeby ukończył bieg.Tylko co ja mogę?" Dojechaliśmy w piątek wieczorem na miejsce. Dla rozpoznania trasy przejechaliśmy ją samochodem. Pierwsze wrażenie: szok - same górki. U nas trochę płasko, więc treningi nie miały sporo wzniesień. Mąż załamany. W sobotę o poranku wybiegł na ostatni trening przed startem. Wrócił zachwycony

Okazało się że nasz nocleg jest dokładnie na 10 km, a trasa nie jest wcale taka zła. Odebraliśmy numer startowy 48. Sobota minęła nam na spacerach po okolicy i przyzwyczajaniu płuc oraz układu krwionośnego do panujących warunków. Lekka kolacja i do spania. Jutro wielki dzień.
Niedziela 27 marca 2010 - XI Półmaraton dookoła Jeziora Żywieckiego „O puchar Starosty Żywieckiego".O poranku trochę czarodziejskich napojów i kilka bananów (no nie wiem co te banany mają w sobie

) Ruszamy na start. Zimno jak diabli! Na litość kto NORMALNY w takich warunkach biega?!?!?! Na miejscu okazało się że na rynku żywieckim zebrało się ponad 700 WARIATÓW!!! Zaczął padać deszcz ze śniegiem, a temperatura spadła do kilku stopni.... ale wystartowali. Ruszyłam samochodem na półmetek. Batoniki, napoje i czapka- przygotowane na wszelki wypadek. Przebiegający obok mnie prorokowali "Już nie przybiegnie", " Nie ma co czekać", etc Ja wierzyłam że Mój Mąż da radę. Widziałam Jego codzienne zmagania z samym sobą i z upierdliwą żoną

Musiał dać radę! Zbiegał z wzniesienia tuż przy samej zaporze. Widziałam Jego uśmiech, radość i szczęście! Jego myśli "Połówkę połówki mam za sobą, teraz już z górki." Przez 200 metrów towarzyszyłam Mu w tym szczęściu. Złapałam zadyszkę i kolkę przy okazji, ale co tam. Mój Mąż podąża do METY. Zniknął mi z oczu na następnym zakręcie, wbiegając na kolejne wzniesienie. Policja nie chciała mnie przepuścić i musiałam objechać Jezioro Żywieckie dokoła. Bałam się że nie zdarzę na metę przed Nim. Ufff udało się! Stoję na mecie i czekam. Wbiegają Rosjanie, Ukraińcy, Słowacy, Polacy a mojego Męża nie ma. Myślę sobie " Nie zrobi mi tego! Musi ukończyć TEN bieg. Nie na darmo znosiłam to wszystko. Jak nie dobiegnie na metę to Go zbiję!" Widzę jak wbiega na ostatnią prostą! Mam łzy w oczach i gęsią skórkę. Cieszę się jak dziecko! Moje (żeby było jasne) endorfiny szaleją! W życiu się tak nie cieszyłam z czyjegoś sukcesu! Boskie uczucie! Pokonał samego siebie. Ukończył, dobiegł na metę. Dostał swój PIERWSZY MEDAL! Ależ ja jestem z NIEGO DUMNA! I pomyśleć, że byłam maluśką częścią TEGO wszystkiego. TEGO PIERWSZEGO JEGO PÓŁMARATONU.
Dla ciekawskich czas: 01:57:08 miejsce: 551
Jesień 2010: zaczęłam treningi. Cóż w tym roku ja osobiście zamierzam pobić ten czas na tej samej trasie. Przecież nie pozwolę żeby Mąż był lepszy ode mnie
