13 listopada 2019 Redakcja Bieganie.pl Sport

19 kibiców na uczestnika – NYC Marathon od (Hell’s) kitchen


Gdy jedziesz na największy maraton świata, który na żywo wspiera ponad milion kibiców, czyli prawie dziewiętnastu na każdego uczestnika, wieziesz ze sobą bagaż emocji. Jeśli myślisz, że będziesz w Nowym Jorku tydzień przed biegiem i uda ci się choć na chwilę zapomnieć, odciąć się od tego co cię czeka, to będziesz rozczarowany. To absolutnie niemożliwe.

Święto każdego nowojorczyka

Amerykanom świadomości znaczenia odbywającej się w pierwszą niedzielę listopada imprezy może pozazdrościć cały świat. O maratonie wie tu każdy, dlatego w okresie poprzedzającym bieg, słowa wsparcia i zachęty maratończyk słyszy na każdym kroku: od pilota samolotu, kelnera w restauracji, recepcjonistki w hotelu, po dosłownie każdego, z którym utnie charakterystyczny dla miejscowych „small talk”.

Uczestnictwo nowojorczyków w imprezie nie ogranicza się do kurtuazyjnego wsparcia lub zimnego „bajerowania” biegowych turystów po to, aby nakręcać koniunkturę. Miejscowi autentycznie angażują się, robiąc z maratonu święto całej społeczności, niezależnie od tego, czy na co dzień mają cokolwiek wspólnego z bieganiem. Każdemu przemycanie maratońskiej atmosfery przychodzi zupełnie naturalnie, jak spotkanemu przewodnikowi, który opowiadając o historii Wielkiego Jabłka, sypał jak z rękawa informacjami o biegu, ale nie dlatego, że miał tak rozpisany scenariusz. On podobnie jak inni mieszkańcy zwyczajnie wiedział, o co w tym całym zamieszaniu chodzi i czekał na największy biegowy festyn świata w swoim ukochanym mieście. Gdyby powiedzieć mu, że są miasta, w których większość mieszkańców najchętniej wysłałoby maratończyków na bieganie po lesie, mógłby nie uwierzyć.

Dobrze naoliwiona machina

Druga rzecz, która rzuca się w oczy przybyszowi zza wielkiej wody, to perfekcyjna organizacja, bez której impreza o takich liczbach (ponad 54 tysięcy uczestników) prawdopodobnie rozsypałaby się jak Jonathan Busby z Aruby na mistrzostwach w Dosze. Widać ją już na przedmaratońskiej strefie expo, którą z uwagi na doskonałą obsługę biegaczy prawdopodobnie dałoby się opuścić z pakietem startowym w ręku już po kilku minutach… ale czy ktoś tak robi? Absolutnie nikt!expo.jpg Gigantyczna przestrzeń dedykowana maratończykom wciąga swoimi atrakcjami. Po odbiorze pakietów biegacze trafiają do miejsca, gdzie czują się jak dzieci na wycieczce po fabryce czekolady. Chodzi o rozbuchaną strefę głównego sponsora New Balance, tak dużą, że ciężko ją zmierzyć wzrokiem. Amerykańska marka czaruje limitowanymi produktami z dedykowanej serii pełnymi tematycznych smaczków i detali. Jeśli jesteś biegowym gadżeciarzem to nie licz, że dasz tam swoim nogom odpocząć przed maratonem.

Następnie zwiedzającym ukazuje się równie wielka strefa mieszana, gdzie jest wszystko, czego dusza zapragnie i jeszcze trochę więcej. To wszystko sprawia, że 125 tysięcy odwiedzających expo wraca do hoteli obładowanych jak uczestnicy „Ćwierćmaratonu Komandosa”.

Maratoński poranek

Perfekcyjnie zorganizowanemu expo nie ustępuje zlokalizowanej na Staten Island strefie oczekiwania na sam bieg, do której w niedzielny poranek zjeżdżają wszyscy uczestnicy. Oprócz uciążliwości związanych z wyśrubowanymi kontrolami bezpieczeństwa jest tu bardzo przyjemnie. Jeśli jednak komuś przyjdzie do głowy dyskutować o tym, czy może przypiąć numer do koszulki później niż należy (pozdrawiam Marcina Szczurkiewicza) lub wnieść zabroniony plecak biegowy, to bardzo szybko okazuje się, że z pozoru mili i wyluzowani ochroniarze stają się delikatnie mówiąc – bardzo konsekwentni i niezbyt skorzy do dyskusji.

W samym miasteczku jednak już na „dzień dobry” każdy maratończyk wpadnie na uśmiechniętego wolontariusza, który odpowie na wszystkie pytania niczym prymus w podstawówce na odpytce z ułamków. O perfekcyjnym przygotowaniu kibiców napiszę później…

kibice.jpg W miasteczku biegowym widać, że większość maratończyków odrobiła pracę domową z przygotowań do długiego oczekiwania na start. Ich mini-obozowiska przypominają rodzime nadmorskie kempingi: namioty, śpiwory, folie, termosy, koce, ciepłe przekąski i wszelkie czasoumilacze…  tylko parawanów brak. Od obsługi dostaniesz tu ogrzewacze do rąk, ciepłe i zimne napoje, przekąski, mapkę strefy  – tak, jest potrzebna, bo tu też łatwo się zgubić. Po oczekiwaniu (dla startujących dalej może to być nawet kilka godzin) punktualnie jak w zegarku otwierają się bramki. Prowadzą do bezpośrednich stref przedstartowych, dzielących biegaczy na kolory i fale, aby wszyscy płynnie zmieścili się na rozpoczynającym maratońską trasę moście Verrazano-Narrows – jednym z pięciu, które przyjdzie tego dnia pokonać.

Let the show begin

Każdy wie, że Amerykanie są mistrzami w robieniu show, co organizatorzy potwierdzają na starcie maratonu. Helikoptery, spadochroniarze z flagami, wystrzał z armaty i hymn USA odśpiewany a cappella pozwalają pierwszy (ale nie ostatni) raz tego dnia poczuć uczestnikom, w jakiej imprezie przyjdzie im wziąć udział. Każdy powtarza sobie w głowie, aby nie dać się porwać tej atmosferze i nie popędzić za mocno na pierwszych kilometrach. Powtarza się tu jak mantrę, że nowojorska trasa oszukała już niejednego, fundując wszystkie najtrudniejsze odcinki w swojej drugiej części.

Czy jest tak jednak naprawdę? Po przebiegnięciu całości nie nazwałbym drugiej części wybitnie wymagającej – raczej ta pierwsza rozpieszcza i usypia czujność biegaczy. Duża liczba łagodnych i długich zbiegów powoduje, że łatwo na początku przeszarżować. Początkowy podbieg na moście Varrazano mija się na poststartowej adrenalinie, a później przez długie kilometry jest sporo miejsc, gdzie można puścić nogi.

Wyniki uzyskiwane w Nowym Jorku wyraźnie pokazują, że nie jest to maraton łatwy, jednak stopień trudności trasy zdecydowanie nie dorównuje jego legendzie.bieg2.jpg

Doping przez duże „D”

Tym, co działa na korzyść biegaczy i pozwala odstawić na bok dywagacje o profilu trasy, jest doping przez duże „D”. Już od Brooklynu każdy bez względu na tempo biegu czuje się tu jak mistrz świata lub najlepszy przyjaciel grupy kibiców, którą aktualnie mija… i tak aż do czterdziestego drugiego kilometra i sto dziewięćdziesiątego piątego metra.

Kibicują wszyscy: dzieci ze swoim supportem z własnoręcznie przyrządzonej lemoniady, dorośli z hasłami „You’re sexy when you sweat”, policjanci na służbie i emeryci w oknach. Łącznie milion osób, co daje 24 kibiców na każdy metr trasy! Nie ma ich jedynie na mostach ze względów bezpieczeństwa. Ten brak odczuwalny jest szczególnie na długim podbiegu pod most Queensboro, gdzie około 25 kilometra wielu osobom maraton pierwszy raz solidnie daje się we znaki.greenpoint.jpg Warto wspomnieć o fantastycznym dopingu amerykańskiej Polonii, która z daleka wychwytywała biegaczy w biało-czerwonych barwach, serwując im podwójną dawkę wsparcia i okrzyków. Kulminacja miała miejsce na Greenpoincie, gdzie każdy polski biegacz czuł się jak gdyby wbiegał na stadion olimpijski. Polonusi spotkani na pomaratońskiej celebracji opowiadali, że ich fantazyjne dekoracje i plany sięgały jeszcze dalej, jednak surowi organizatorzy z New York Road Runners ograniczali im część pomysłów i kazali demontować m.in. wszystko to, co miało wisieć nad trasą.

Meta to dopiero początek

Meta maratonu zlokalizowana jest w Central Parku, którego duża część zamknięta jest w tym dniu dla postronnych. Po jej przebiegnięciu, odebraniu medalu, gratulacji i pamiątkowej fotce trzeba przemierzyć pieszo spory kawałek drogi, aby wyściskać swoich kibiców. Poruszającym się w tempie „pomaratońskim” zrobienie tego może zająć dobrą godzinę, gdyż prowadząc do wyjścia droga zatacza niemałą pętle.

Wracając do hotelu można za okazaniem numeru startowego skorzystać z bezpłatnej komunikacji miejskiej, ale nie warto. Idąc przez miasto z medalem na szyi zbiera się taką dawkę serdeczności i pozytywnej energii od nieznajomych, że starczyłoby na obdzielenie wszystkich dotychczasowych biegów, w których brało się udział. Na ulicy można spotkać też tych, którzy jeszcze niedawno dopingowali biegaczom w różnych dziwnych strojach…kibice2.jpgPomaratoński wieczór płynnie przechodzi w Medal Monday, a dzięki setkom biegaczy z medalami na szyi przemierzającym ulice Nowego Yorku, atmosfera biegowego święta trwa nadal. Wśród pobiegowych atrakcji można odwiedzić dedykowaną strefę New York Road Runners i New Balance, wygrawerować medal (jedynie godzina oczekiwania w kolejce) lub wymienić przebiegnięte kilometry, a dokładniej mile, na kawałki pizzy w specjalnie na tę okoliczność przygotowanej do hurtowej produkcji włoskiej restauracji.

Podsumowując imprezę warto spojrzeć na jej imponujące liczby. Tegoroczną  49. edycję ukończyło 53,638 osób (58% mężczyźni i 42% kobiety) ze średnim czasem na mecie 4:38:00. Wśród nich najstarsza była 89-letnia Rosalie Ames z Nowego Yorku (5:39:25). Na mecie zameldowało się 363 Polaków.

W tym roku podczas „maratonu maratonów” zebrano 60 ton odzieży, która zostanie sprzedana na cele charytatywne. Imprezę zobaczyło na żywo milion osób, a drugie tyle zasiadło przed telewizorami. Jedyne czego nie oddadzą cyferki to atmosfera. Warto doświadczyć jej choć raz, choć później trzeba żyć ze świadomością, że żaden kolejny maraton nawet się do niej nie zbliży.

 

Fot. Mariusz Fijka, Produkcja Kuźniar Media

Możliwość komentowania została wyłączona.