12 lutego 2008 Redakcja Bieganie.pl Sport

Markek Jaros – „Rezerwy są na Wschodzie”


jaros_423.jpg

Marek Jaros, charyzmatyczny trener z Lublina, opowiada bieganiu.pl o swoim spojrzeniu na lekkoatletykę. Dobrze wie, o czym mówi – jego życie przesiąknięte jest biegami. W młodości sam nieźle biegał 400 i 800m (życiówki – 49,21 i 1.49,26), od wielu lat zajmuje się trenerką, jest szkoleniowcem Startu Lublin oraz reprezentacji juniorów makroregionu lubelskiego, prowadzi ścieżkę biegową Nike w Lublinie, a w domu dyskutuje o sporcie z żoną Ulą (reprezentacyjna sprinterka, życiówka na 200m 23,00) oraz synem Andrzejem (życiówka na 400m 48,67).

Marcin Nagórek: Trenerze, czy
to prawda, że najlepsze polskie biegaczki pochodzą ze wschodu
kraju?

Marek
Jaros: – Oczywiście. Wystarczy wymienić nazwiska: Lidia Chojecka
spod Siedlec, to do niedawna nasz makroregion. Dorota Gruca i Ania
Jakubczak z Zamościa. Ewelina Sętowska z Puław. Justyna Bąk – z
Biłgoraja. To tylko najlepsze biegające obecnie panie ze Wschodu. A
przecież jest i było ich więcej, we wszystkich kategoriach
wiekowych. W naszym rejonie mamy szczęście do kobiet. Jeśli brać
żonę – to tylko ze Wschodu. Sam to zresztą najlepiej wiesz,
twoja dziewczyna też jest przecież z Zamościa.

Prawda, prawda, może
otworzę nawet biuro matrymonialne „kobiety ze Wschodu”. Ale
proszę powiedzie
ć, skąd
się bierze urodzaj zawodniczek, ale i zawodników, w tej
części kraju?

To
proste. Z całą pewnością mogę stwierdzić
, że im dalej
na wschód od Wisły, tym więcej talentów, tym większe
możliwości szkolenia. Ten rejon jest biedniejszy niż reszta kraju,
mniej zurbanizowany, styl życia bardziej tradycyjny. Stąd młodzież
jest silniejsza, no i bardziej chce się wybić za pomocą sportu. W
tej chwili największy potencjał szkoleniowy to są dzieciaki z
małych wiosek. Nawet u mnie, w Lublinie, sporym mieście, są już
problemy z rekrutacją chętnych do biegania. Ale wystarczy, że
pojedziemy w biedniejsze rejony – i okazuje się, że tam chętnych
do biegania można wieźć na zawody autokarami. Jeśli więc szukać
następców naszych Marków Plawgo, Pawłów
Czapiewskich – to tylko na Wschodzie.

Trener sam pochodzi ze
Wschodu?

Tak.
Całe moje życie sportowe i osobiste jest związane z Lublinem. Tu
się urodziłem, tu biegałem jako zawodnik, tu zostałem trenerem i
mieszkam do dzisiaj. Okresowo pracowałem za granicą, ale zawsze
wracałem do Lublina. Biegi w tej części kraju nie mają przede mną
tajemnic. Teraz nie tylko zajmuję się trenowaniem wyczynowców,
ale i prowadzę ścieżki biegowe Nike w Lublinie.

Ale jak to jest z tym
Wschodem – zawsze było tu tyle zawodników, tylu chętnych
do biegania, czy to zbieg okoliczności, że akurat kilka naszych
najlepszych pań w biegach długich pochodzi z tego rejonu kraju?

To
żaden zbieg okoliczności. U nas jeszcze najmniej odczuwa się
zmianę stylu życia. Kiedyś w całym kraju było więcej chętnych
do biegania, tutaj oczywiście też. Pamiętam, jak kiedyś
startowałem w mistrzostwach Lublina w biegu na 800m – było osiem
czy dziewię
ć serii!
Mistrzostwa Lublina, tylko w biegu na 800m! Bycie sportowcem to był
swego rodzaju szpan, każdy zazdrościł, gdy na osiedlu pokazałem
się w koszulce klubowej. Do klubów waliły tłumy, grupa
jednego trenera potrafiła liczyć 50-60 zawodników, tyle, co
teraz całe kluby.

Z tej masy łatwiej
było wyłowić talenty?

Jasne.
Poziom był zupełnie inny. Młodzież była silniejsza,
sprawniejsza, do tego selekcja już na poziomie grupy. Ja z czasem
1.50 na 800m byłem w grupie Honorata Wiśniewskiego chyba poza
pierwszą dziesiątką rankingową. Wtedy też trenowało się
inaczej, nie tak delikatnie. Gdy do grupy przychodził młody
zawodnik, a trener nie biegł z nami w teren, zdarzało się, że
strasznie się go przeciągało. Kiedyś na samą rozgrzewkę biegło
razem 20-25 osób. Narzucało się mocne tempo biegu i taki
kandydat na biegacza już po rozgrzewce był ledwo żywy. W grupie
zostawały tylko najsilniejsze, najwytrwalsze jednostki. Poza tym
inna była motywacja do treningu. Wyczynowy biegacz to był Ktoś.
Miał etat w wojsku, milicji czy jakimś branżowym zrzeszeniu,
biegał na stadionach pełnych ludzi. Proszę sobie wyobrazi
ć,
że ja kiedyś startowałem przed stutysięczną rzeszą kibiców!
To było na Stadionie Dziesięciolecia – finisz Wyścigu Pokoju,
krótko przed wjazdem kolarzy na metę, która
zlokalizowana była na stadonie. Organizatorzy jako przerywnik
zorganizowali dwie serie biegu na 800m, dla najlepszych z kraju.
Biegło się w jednym wielkim huku, jak w piekle, nogi same niosły
do przodu. A teraz? Nie ma kibiców, nie ma zawodników.
Trzecioligowy piłkarz więcej znaczy dla klubu niż medalista
olimpijski w lekkiej atletyce.

To co zrobić, żeby
to zmienić?

Ha,
gdybym ja to wiedział, to już bym działał. Na pewno trzeba
zmieni
ć coś w sposobie
finansowania, żeby sportowcy mieli zapewniony byt i komfort
treningu. Ale nie tylko, bo to się zmienia już na lepsze, dobry
zawodnik ma szansę się utrzymać. Proszę sobie wyobrazić, że w
Lublinie miasto ufundowało teraz stypendia dla medalistów
Mistrzostw Polski, również w kategoriach młodzieżowych – 2800zł miesięcznego stypendium. 2800zł! To jest
suma, o którą warto powalczyć, prawda? Wystarczy zdobyć
medal Mistrzostw Polski w barwach klubu z Lublina. Ale chętnych
wcale nie ma tak wielu. Poza tym, co widzę u dzisiejszej młodzieży
– oni w wieku 16-18 lat są już znudzeni treningiem. To efekt
takiej punktomanii, która ogarnęła kluby i trenerów.
Dziś nikt nie ma interesu w tym, aby wychować dobrego
zawodnika-seniora. Punkty są za młodych, za punkty pieniądze, więc
tych młodych się eksploatuje, oni startują ciągle w zawodach,
trenują 7 razy w tygodniu jak seniorzy, więc po 2-3 latach mają
dość. I odchodzą, a na ich miejsce przychodzą kolejni.

Co
dalej – opieka lekarska w tej chwili nie istnieje. Ja trenuję
głównie dziewczęta i jestem zdania, że w każdym klubie
powinien być ginekolog, który rozwiązywałby dziewczęce
problemy, o których one nie mówią ani rodzicom, ani
trenerowi. W treningu to niesłychanie ważna, ale i delikatna
sprawa. Poza tym masażyści, lekarze ogólni – tego nie ma.
Trenerów mamy, uważam, doskonałych, ale poza tym żadnego
zaplecza.

Jeszcze
powiem, że na sporcie fatalnie odbiła się reforma edukacyjna.
Kiedyś, gdy były dłuższe podstawówki, zawodnik przez osiem
lat był w jednej grupie ludzi, pod opieką jednego nauczyciela.
Teraz przechodzi do gimnazjum w najbardziej kluczowym wieku, kiedy
jest najbardziej podatny na wpływy. Wsiąka w nową grupę i
najczęściej rzuca sport, nawet jeśli wcześniej trenował.

A czy w samym treningu
są różnice pomiędzy tym, co teraz a kiedyś? I może są
jakieś różnice regionalne, tłumaczące, dlaczego akurat
zawodniczki ze Wschodu odnoszą sukcesy seniorskie?

Różnice
są. Po pierwsze, kiedyś się więcej biegało. Ja byłem typem
zawodnika 400-800m. Tylko dwa razy w życiu startowałem na 1500m. I
proszę sobie wyobrazić, że ja
potrafiłem przebiec tygodniowo 180km. Kto by dzisiaj zrobił coś
takiego? Ta młodzież jest miękka, gdy ja powiem zawodnikowi, że
ma zrobić 180 kilometrów w tydzień, on się popuka w głowę.
A kiedyś wszyscy dużo biegali i to przynosiło wyniki. Był w
Lublinie taki zawodnik, co się nazywał Dyś. On pobiegł 2:15 w
maratonie, a potem, w tym samym roku – 2.19 na 1000m! To był efekt
wybiegania, no i mocnej siły, bo kiedyś robiliśmy też mocniejszą
siłę, głównie w postaci podbiegów. Ja do 800m
biegałem czasami podbiegi w poniedziałek, środę i piątek, np. 10
x 200-250m. Do tego trening nie kończył się na bieganiu. Każdy
miał ambicje i po zwykłym treningu chodziliśmy jeszcze na salę,
poćwiczyć, pograć, zupełnie z własnej inicjatywy.

A różnice
regionalne?

U
nas na Wschodzie problemem jest pogoda. Bywa, że do końca kwietnia
jesteśmy zasypani śniegiem. W tej sytuacji bardzo duży nacisk
kładziemy na sprawność ogólną.
Bardzo dużo ćwiczymy na sali, ja jestem zdania, że sprawność,
ogromna sprawność, robiona w początkowym okresie treningu, to
podstawa każdego wyniku. Na wschodzie sprawność jest bardzo ważna
– i stąd potem wyniki. Ćwiczymy na sali, na płotkach – płotki
są bardzo ważne dla biegacza, bo poprawiają jakość kroku
biegowego, podnoszą biodra. Oprócz tego ćwiczenia
sprawnościowo-siłowe, piłka lekarska, wszystko, co się da zrobić
na sali. Bo my mamy takie okresy, że po prostu nie da się zrobić
treningu na dworze. Ale ta pogoda ma dwa końce – pamiętam, jak
kiedyś Mistrzostwa Polski w przełajach były w Białymstoku. Ludzie
z Polski przyjechali, a tam śnieg, kupa śniegu. No i ci wyścigani
zawodnicy z całego kraju, którzy już od dawna biegali w
dobrych warunkach, kompletnie zgłupieli, nie wiedzieli, co zrobić.
Dla naszego regionu to były dobre mistrzostwa, nasi umieli się
odnaleźć przy tego typu pogodzie.

Jest pan bardziej
spełniony jako trener, czy jako zawodnik?

Jako
trener na pewno nie jestem spełniony, bo nie mam jeszcze olimpijki
lub olimpijczyka. Proszę sobie wyobrazić,
że od zawsze mam strasznego pecha. Pamiętam, gdy kiedyś
startowałem w mistrzostwach Polski, to był 1979 rok, mój
najlepszy sezon. Poziom był bardzo wysoki, pierwsze okrążenie
mieliśmy chyba z 58 sekund, drugie w 52 sekundy, to był mocny
finisz. Pobiegłem 1.50 i zabrakło mi 0,01 sekundy, żeby znaleźć
się w finale. A finał Mistrzostw Polski to było coś, nie tak jak
teraz, że w eliminacjach startuje 14 zawodników i ośmiu
wchodzi do finału.

Jako
trener też mam niesamowitego pecha. Moja najzdolniejsza zawodniczka,
Asia Buza, która biegała już 2.02 na 800m, przeżyła
potworną tragedię: w wypadku samochodowym zginęła jej najbliższa
rodzina: brat i rodzice. Po tym już nie była w stanie tak walczyć
na bieżni, złamała się psychicznie. Inna moja zdolna dziewczyna,
świetnie przygotowana do sezonu, niesamowity talent – szła kiedyś
ulicą, wiatr przewrócił taką wielką reklamę i ta reklama
spadła jej na stopę. Koniec biegania, do dzisiaj ma problemy z
chodzeniem.

Trenowanie
dziewcząt to ryzyko, bo często zdarza się tak, że ona biega,
biega, świetnie się zapowiada, a potem nagle znajduje chłopaka i
mówi: trenerze, koniec, już nie trenuję. Nie jestem więc
zrealizowany jako trener, ale teraz trenuję własnego syna i kto
wie, może coś z niego będzie. Jędrek zdobywa już medale, choć
jeszcze tylko bawi się treningiem. Ma dobre geny, po mnie i mojej
małżonce.

jaross2.jpg
Marek Jaros (na samym dole w środku, objęty z synem) z
grupą juniorów z makroregionu lubelskiego, trenujących na obozach pod
jego opieką.


No dobrze, więc
proszę powiedzieć, co trener ze Wschodu może polecić
naszym
czytelnikom w sprawach treningowych? Chodzi mi o jakieś rady ogólne…

Jako
trener Nike powiem prosto: jeśli ktoś ma możliwość,
niech zacznie od spotkania z trenerem Nike. Jeśli nie, dobrze
skonsultować się z innym trenerem, żeby nie zaczynać treningu
zupełnie w ciemno. Biegający amator powinien zacząć od nie więcej
niż 3-4 treningów w tygodniu, poświęcając wiele uwagi
sprawności ogólnej. Najłatwiej mają ci, którzy
kiedyś biegali – powrót do formy jest dużo łatwiejszy niż
zaczynanie od początku. Pamiętajmy też, aby nie szaleć na
początku. Dom budujemy od fundamentów, nie od piątego
piętra. Podobnie formę biegową: zaczynamy od najprostszych i
najłagodniejszych środków, takich jak trucht i spokojny
bieg. Kontrolujemy tętno, pulsometrem lub palcami na szyi – każda
kontrola jest lepsza niż żadna. No i poznajemy swój
organizm. Ja w treningu bardzo dużą uwagę zwracam właśnie na
rozmowę z zawodnikiem – jak się czuje, jak znosi jakie treningi,
kiedy jest przemęczony itd. Najbardziej komfortowa sytuacja dla
trenera ma miejsce wtedy, gdy trenuje zawodnika od początku jego
kariery. Jeśli nie, to w sporcie wyczynowym poznawanie zawodnika
może trwać nawet rok.

A jaka jest różnica
między trenowaniem wyczynowców a amatorów?

Ja
zwrócę uwagę na bardzo ważną rzecz, o której często
się zapomina. Trening wyczynowy to domena młodzieży i tę młodzież
nie tylko trzeba trenować, ale
również wychowywać. To szalenie ważna sprawa, nie wolno jej
zaniedbać. Niewielu z tych trenujących dzieciaków zostanie w
przyszłości wyczynowcami, ale każdy z nich może zostać dobrym
człowiekiem, dobrym obywatelem. Dla mnie to jest najważniejsze i to
jest największa różnica – inaczej traktuję dorosłego
człowieka, który przychodzi do mnie, bo chce poprawić formę,
a inaczej trenującego nastolatka. Dla tego drugiego coraz częściej
trener jest substytutem ojca. Rodzice nie mają teraz czasu dla
dzieci, zajęci pracą i karierą, to trener jest osobą, która
staje się autorytetem, z którą się najwięcej przebywa i
rozmawia. I to jest przyszłość sportu masowego, o tym trzeba
pamiętać. Jeśli zaniedbamy sport – kto wychowa młodzież?

Czyli czekamy na
olimpijczyka z Lublina?

Mam
nadzieję, że jeszcze tego dożyjemy.

Możliwość komentowania została wyłączona.