7 stycznia 2009 Redakcja Bieganie.pl Sport

Józef Lisowski – Jestem normalnym trenerem


Józef Lisowski to w tej chwili trener nr 1 w polskich przedłużonych sprintach. Od wielu lat rozdaje karty w reprezentacji Polski, prowadząc najbardziej utytułowaną polską drużynę sztafetową – 4 x 400m mężczyzn. Jest też i był trenerem klubowym kilku najlepszych polskich 400-metrowców. Z powodu swojej dominacji w dyscyplinie równie często jest chwalony, co i ganiony. Zwolennicy mówią wręcz o „lisowczykach” – czyli całym pokoleniu biegaczy z otoczenia sztafety 4x400m, na które Lisowski miał mieć przemożny wpływ. Krytycy zarzucają kierowanie się w doborze reprezentacji osobistymi sympatiami oraz blokowanie zawodników i trenerów spoza jego najbliższego otoczenia. Jak jest naprawdę? Pytamy o to w rozmowie, podobnie jak o tajniki warsztatu treningowego oraz sprawy osobiste. Józef Lisowski cierpliwie odpowiada na każde pytanie.

lisowski_524_4_n.jpg
Józef Lisowski

Ten
sezon był dla Pana chyba jednym z najbardziej stresujących i
najtrudniejszych. Jak go pan podsumuje?

Po Mistrzostwach Świata
w Osace wiedziałem, że tylko zdobycie na IO medalu rozliczy nas, w
sensie pozytywnym, a każdy inny wynik poza medalem, będzie uznany
za porażkę. Jednak, kiedy wystąpiłem na konferencji trenerów
w Spale to wszyscy, którzy znają mnie bliżej, byli
zdziwieni, że oceniłem zdobycie siódmego miejsca na IO w
Pekinie pozytywnie, a nawet bardzo pozytywnie. Dlaczego? Otóż
de facto w Pekinie biegał inny skład niż na MŚ. Nie biegali ci,
którzy zdobyli medal w Osace i uważam, że siódme
miejsce, a zwłaszcza osiągnięty tam wynik, to bardzo dobre
osiągnięcie. Do pełni szczęścia zabrakło nam złamania trzech
minut. A przypomnę, że wynik, który osiągnęliśmy w
Pekinie, cztery lata wcześniej na IO w Atenach dawał srebrny medal.
Dlatego właśnie uważam, że nie był to najgorszy sezon

Jak
zareagował pan na spóźnioną o 9 lat wiadomość o
przyznaniu tytułu mistrzowskiego dla pańskiej sztafety? Jak bardzo
różni się taki smak zwycięstwa od przyznawanego w
normalnych warunkach?

Przez ostatni miesiąc
bardzo często mnie o to pytano. Uważam, że jedyna do tej pory
wygrana polskiej sztafety z zespołem amerykańskim, na MŚ w
Lizbonie w 2001 roku, na żywo, w bezpośredniej walce była dla mnie
największą satysfakcją i przyjemnością. Potem się jeszcze
okazało, że Amerykanin, Jeremy Young, został zdyskwalifikowany za
środki dopingujące. To zwycięstwo na stadionie, a następnie hymn
na podium i radość chłopców po biegu, jest największą
satysfakcją. A kiedy po latach przeczytałem w Internecie o złocie,
to ucieszyłem się, ale to już nie jest „to”.

Jak to się stało, że
na IO pojechał kontuzjowany i bez formy zawodnik-Daniel Dąbrowski
zamiast np. zdrowego Marcina Marciniszyna?

Start na IO rządzi się
innymi prawami niż na MŚ czy ME. Skład na Igrzyska musi być
dopięty na ostatni guzik już na miesiąc przed startem. Nie
usprawiedliwiam się, ale wiadomo, że to, jaki skład pojechał,
jest po części moją winą. Jak wcześniej wspomniałem, tylko
medal olimpijski mógł nas rozliczyć pozytywnie, ale żeby
zdobyć medal olimpijski, to trzeba było wyćwiczyć dwóch
zawodników na 45.00, plus minus 0.25 setnych i dwóch
kolejnych na 45.50, plus minus 0,25 setnych. Zawodnicy podjęli się
tego zadania, niestety, główny trzon reprezentacji uległ
kontuzjom ze względu na nieprzystosowanie obciążeń treningowych
do możliwości adaptacyjnych organizmu.

Przygotowywałem na IO
zawodników nie sam, lecz z innymi trenerami, którzy też
mieli wpływ na nominacje olimpijskie. Uważam, że w trudnej
sytuacji to trener klubowy powinien wytłumaczyć zawodnikowi, że
nic nie zdziała na IO, że pojedzie jedynie na wycieczkę. Jeśli
lekarz wydaje pozytywne opinie o tym, ze zawodnik jest zdrowy, to mi
trudno by było w takiej sytuacji wykluczyć go z reprezentacji. No i
go nie wykluczyłem, a więc ponoszę część winy. Moje drogi z
tamtym trenerem rozeszły się po IO, ze względu na to, że ja
musiałem wspólnie na Igrzyskach z zawodnikiem przeżywać
jego niewyobrażalną porażkę. Zawodnik był ogromnie zszokowany
swoją kompromitacją. Upłynęło wiele miesięcy, a sądzę, że
Daniel wciąż nie odzyskał równowagi psychicznej po tym
starcie. Na nic zdały się jego założenia, że on wierzył, że
jest dobry, że pobiegnie poniżej 46 sekund, że zawalczy o start w
sztafecie.

Uważam, że kontuzjowanych i nieprzygotowanych zawodników
na miesiąc przed tak ważną imprezą trzeba zostawiać w domu,
wyjaśnić, że są jeszcze inne zawody. W kraju zostało dwóch
lepszych zawodników i jeśli któryś z nich by
pojechał, to istniała realna szansa pobiegnięcia poniżej trzech
minut. W miejscach to pewnie byśmy się nie przesunęli, ale zawsze
wynik poniżej trzech minut byłby „tym wynikiem”.

Czy
w pana rodzinie były jakieś tradycje sportowe? Czy sam był pan
zawodnikiem?

Tak, byłem zawodnikiem,
ale nie takim dobrym jak moi podopieczni. Moim największym sukcesem
były medale srebrny i brązowy na MP w niższych kategoriach
wiekowych – to wszystko. Byłem sprinterem, najszybciej „setkę”
przebiegłem w 10.8. Wtedy Marian Woronin, a wcześniej Rudowicz,
zdecydowanie szybciej biegali, więc stwierdziłem, że lepiej
będzie, jeśli zacznę rozwijać się intelektualnie Dlaczego tak
słabo biegałem? Otóż w 1973 po raz pierwszy została wydany
„Zarys Fizjologii wysiłku i treningu sportowego” Ireneusza
Malareckiego. Ta książka stała się moją ulubioną lekturą i
dzięki niej w jakiś sposób zrozumiałem, że nie powinienem
biegać, ze nie mam odpowiednich predyspozycji oraz że mój
trener w nieracjonalny sposób prowadził mój trening.

Dlaczego
wybrał pan akurat trening 400-metrowca?

Tak się złożyło, że
po studiach zacząłem pracować w WKS Śląsku Wrocław, akurat
wszystkie grupy męskie miały już swojego prowadzącego, więc
kierownik pułkownik Wójcik zaproponował mi pracę z
kobietami. Dziewczyny rozwijały się, zdobywały medale na
spartakiadach i Mistrzostwach Polski, zarówno w biegach
indywidualnych jak i w sztafetach.

Potem trener Leszek Buko,
który był chory na stwardnienie rozsiane, w końcówce
swojej choroby poprosił mnie, żebym zajął się jego zawodnikami.
W ten naturalny sposób zacząłem współpracować z
chłopakami i osiągać coraz lepsze wyniki. Zrozumiałem, że praca
z kobietami jest o wiele bardziej trudniejsza i z mężczyznami można
osiągać zdecydowanie lepsze wyniki. Sprawdziły się słowa mojego
przyjaciela, trenera Rydzyńskiego, który kiedyś powiedział,
że trenerzy dzielą się na tych normalnych i tych pracujących z
kobietami. Zostałem więc trenerem normalnym i do tej pory jestem 😉

lisowski_524_1.jpg


Czy są jakieś cechy
psychiczno-fizjologiczne, które są wg pana szczególnie
ważne dla 400-metrowca?

Po ostatnich Igrzyskach,
po obserwacji np. Bolta i innych Jamajczyków, wiemy, że
zawodnik musi mieć genetyczne uwarunkowane predyspozycje
szybkościowe. U nas szukamy zawodników, którzy nie
tylko maja predyspozycje szybkościowe, ale i wolicjonalne, które
wg mnie maja bardzo duże znaczenie w przypadku 400-metrowca. Trzeba
mieć odpowiednia psychikę, żeby dobrze biegać 400 metrów.
Mój były zawodnik Tomasz Czubak mówi, że 300 metrów
każdy zawodnik może przebiec, ale na ostatniej prostej zostaną
zawsze oddzieleni zawodnicy od chłopców. Chłopcy pobiegną w
ok. 47 sekund, a zawodnicy są ostatnie 100 metrów przebiec w
ok. 12 sekund co daje wynik w granicach 44-45 sekund. A jeden tylko
na świecie zawodnik, rekordzista świata Michael Johnson biegał
ostatnie 100 metrów w 11.5 sekundy.

Skąd
czerpał pan wiadomości o metodach treningowych? Czy ma pan w tej
kwestii jakieś autorytety?

Istniało coś takiego
jak polska szkoła biegu na 400 metrów, którą
zapoczątkował i osiągał w niej najlepsze wyniki Gerard Mach.
Metody czerpałem głównie z literatury, z rozmów z
trenerami. Szczególnie zapamiętałem dwie rozmowy z panem
Gerardem Machem. Pierwsza odbyła się w Ottawie, gdzie mieszka,
drugi raz spotkaliśmy się w Filadelfii. Nigdy nie powielałem
treningu mojego wielkiego poprzednika. Starałem się dużo czytać,
analizować. Moimi podstawowymi pytaniami były np. dlaczego zawodnik
biega na treningu 8×300 powiedzmy w 45 sekund, a nie np. 7 czy 6
razy, dlaczego 45 sekund, a nie 42 czy 48. Zawsze starałem się
znaleźć odpowiedź na te pytanie w literaturze czy w dyskusjach z
bardziej doświadczonymi trenerami, także z innych konkurencji.
Wiele dały mi dyskusje z trenerami od biegów średnich i
długich np. Zbigniewem Królem.

Najwięcej dała mi współpraca
na studiach z moim profesorem z AWF Wrocław – Markiem Zatoniem,
dzięki któremu zacząłem analizować obciążenia treningowe
przy pomocy współczynnika skuteczności restytucji. A
największy postęp moich zawodników w biegu na 400 metrów
w momencie, kiedy zacząłem współpracę z niemieckim
fizjologiem dr Bernardem Pansoldem. Następowała wtedy
optymalizacja obciążeń treningowych na skutek wykreślania
krzywej zakwaszenia. Przy jej pomocy zacząłem optymalizować
trening ze względu na objętość, intensywność, porównywać
jednostki treningowe z poszczególnych okresów
treningowych z zakresu akumulacji, intensyfikacji i przekształcenia
oraz w poszczególnych rocznych cyklach treningowych. Uważam,
że optymalizacja obciążeń treningowych przy pomocy krzywej
zakwaszenia jest to najbardziej skuteczny sposób prowadzenia w
racjonalny sposób treningu na 400 metrów.

Czy zdarzyło się
panu odkryć u kogoś talent do biegania na dystansie 400 m?

Pamiętam, że kiedy
zaczynałem 30 lat temu pracę, to zawsze na jej początku robiłem
dużo testów sprawnościowych. Zawsze wybierałem 25 szkół,
jesienią wszystkie je obchodziłem i sprawdzałem szóstoklasistów
i resztę młodzieży swoimi testami. Były proste, także w
zależności od warunków panujących w szkole. Składały się
na nie skok w dal z miejsca, bieg na 60 metrów, bieg
wytrzymałościowy i przełajowy. Pamiętam, że w tym czasie mój
starszy kolega, powiedział mi: „Wiesz co Józek, ja tylko
spojrzę i będę wiedział, kto będzie biegał.” Ostatnio
spotkałem go na konferencji trenerów i przypomniała mi się
ta sytuacja, wiec powiedziałem mu po 30 latach pracy, że mi także
wystarczy teraz tylko spojrzenie na kogoś. Niech ta osoba zrobi
dobrą przebieżkę i poobserwuję jego zachowanie w grach
zespołowych, czy emocjonalnie do tego podchodzi, czy jest
zmotywowany do walki, robienia dobrych wyników, to na tej
podstawie jestem skłonny powiedzieć czy ta osoba będzie biegać
400 metrów.

Na czym polega trening
400-metrowca? Czy da się go opisać w ujęciu kilometrażowym?

Nie opisałbym treningu
dla 400-metrowca w ujęciu kilometrażowym, lecz bardziej w
energetycznym. Generalnie jest to trening w kilku strefach. Strefie
przemian tlenowych, gdzie ćwiczymy moc i pojemność tlenową.
Trening w strefie przemian glikolitycznych, to znaczy kwasu mlekowego
oraz trening w strefie przemian beztlenowych, nie kwaso-mlekowych,
gdzie także ćwiczymy moc i pojemność. Do tych poszczególnych
stref energetycznych możemy dopisać odpowiednie środki treningowe.
Nie ukrywam, że są to nie tylko środki biegowe, ale i na
pograniczu siły i wytrzymałości czy szybkości.

Generalnie mówiąc,
wg mnie trening to jest trening poszczególnych odcinków
krzywej zakwaszenia. W strefie tlenowej, moim zdaniem, zawodnik musi
być odpowiednio przygotowany do 2 mmol zakwaszenia, co najczęściej
realizujemy przez biegi ciągłe o określonym zakresie tętna.
Długość biegu ciągłego ustalam w zależności od tego ile
zawodnik ma do spalenia tkanki tłuszczowej. Zawodnicy, którzy
na jesiennych badaniach, na początku okresu przygotowawczego, mają
za duży poziom tkanki tłuszczowej, to biegi ciągłe realizują
nawet do półtorej godziny. Ale najczęściej taki przedział
jest u mnie od godziny do półtorej w określonym zakwaszeniu
i tętnie. Najefektywniejsze tętno u mojego zawodnika do spalania
tkanki tłuszczowej było 120, a najwyższe 157. Trening tlenowy do
przedziału 4 mmol jest realizowany poprzez odcinki półtora i
dwu minutowe. Są to odcinki wyznaczone przez niemieckiego fizjologa
Bernarda Pansolda. Wg jego koncepcji w tym zakresie czasu
najefektywniej są kształtowane możliwości progu tlenowego do
4mmol.

Na granicy progu przemian
beztlenowych 4mmol to naszym podstawowym środkiem jest
półtoraminutówka. Waha się ona w zależności od
obciążania treningowo zawodnika od 1.15 do 1.45. Zakwaszenie od
6mmol do 12mmol realizujemy głównie za pomocą siły
biegowej, tzw. siły wytrzymałościowej, czyli wszystkie
skipy,wieloskoki, podbiegi, biegi z lekkim obciążeniem, a także
trening realizowany w formie obwodów ćwiczebnych. Tę
częstotliwość zakwaszenia realizujemy także poprzez bieganie
odcinków 300 i 500 metrowych. Główną częstotliwość
zakwaszenia realizujemy także podczas bardzo intensywnej siły
biegowej oraz bieganiu odcinków o różnym przedziale
czasowym, to znaczy o różnym zakresie intensywności..
Przykładowo, mogą to być odcinki typowej wytrzymałości
szybkościowej 6-10×100 m, ale gdzie uzyskuje się zakwaszenia w
granicach 20 mml, jak również poprzez bieganie małej ilości
odcinków od 300 do 500 m, ale bieganych bardzo szybko.

lisowski_n.jpg

Czytałam,
że wymyślił pan nowy sposób na szkolenie 400-metrowców,
który zakłada m.in. rezygnację z bardzo długich, nużących
zawodników zgrupowań. Na czym on jeszcze polega i czy już
został wcielony w życie? Jakie są pana ulubione miejsca
treningowe?

Tak, mój pomysł
mam nadzieje zostanie zrealizowany. Mój były zawodnik, Piotr
Rysiukiewicz, został prezesem Okręgowego Związku Lekkiej Atletyki
i myślę, że przyczyni się do wybudowania we Wrocławiu hali
lekkoatletycznej. Lekkoatletyka jest prostym i nieskomplikowanym
sportem, ale jednak w okresie jesienno-zimowym musimy trenować na
hali. Jedyna hala w Polsce znajduje się w Spale.

Aby trenować w
odpowiednich warunkach, to niestety trzeba wyjeżdżać. Najlepszym
miejscem do trenowania, jakie spotkałem, jest RPA, gdzie są setki
hektarów przystrzyżonej, równo trawy. Widziałem
bieżnie trawiaste w wielu miejscach, np. Australii, ale sądzę, że
w RPA jest najlepsza na świecie. Jest ideałem do trenowania. Trawa
jest podobna do takiej, która znajduje się na polu golfowym,
czyli jest to idealne podłoże. Najlepszą halą treningową jaką
widziałem, jest hala w Chemnitz w Niemczech. Oprócz bieżni,
hala zaopatrzona jest w 1,5 metrowy pas, wykonany z włókniny,
na którym biegacze mogą spokojnie się rozgrzewać. Ma się
wrażenie, że biega się po podłożu leśnym.

We Wrocławiu trenujemy
na stadionie Olimpijskim i na bieżni przy Szkole Mistrzostwa
Sportowego przy ul. Parkowej. Można też nas spotkać w parkach,
gównie w Szczytnickim i na tzw. Górce Miłości
niedaleko poniemieckiego cmentarza na Grabiszynku

Czy uważa pan, że
świat nam uciekł? Czy zdołamy go dogonić do MŚ w Berlinie??

Po IO uważam, że świat
rzeczywiście uciekł nam dość daleko. Byłem optymistą po 1997
roku, kiedy na MŚ złamaliśmy trzy minuty, a nie mieliśmy medalu.
Teraz IAFF przyznał nam brąz z powodu dyskwalifikacji amerykańskiej
sztafety. Będziemy się starać dogonić czołówkę. Uważam,
że wyniki w granicach rekordu Polski zawsze będą dawać medal na
zawodach rangi mistrzowskiej. Przedtem była zasada, że jeśli 3
minuty się złamało, to zawsze był medal. Teraz widzimy, że
trzeba biegać szybciej.

Na IO Belgowie zrobili wszystkim
niespodziankę. Rosjanie mają od dwóch lat nowego trenera i
też taką niespodziankę sprawili. Parametry antropometryczne tych
zawodników są podobne do naszej ekipy, ale tamci potrafili
się lepiej zmobilizować. Uważam, że musieli bardzo racjonalnie
rozwiązać przygotowania do IO. Musieli na pewno w ostatniej chwili
zjechać na start do Pekinu z wysokich gór i dlatego osiągnęli
taki wynik. Mam nadzieję, że to wszystko jest efektem racjonalnego
treningu, a nie jakichś innych spraw…

Na
czym polega sukces polskich sztafet męskich, w których nie
było wielkich sportowych indywidualności? Na doskonałej pracy na
zmianach?

W
biegu na 400 metrów nie decydują tylko cechy fizyczne, ale w
głównej mierze wolicjonalne. Uważam, że umiejętność
zmobilizowania biegaczy przynosi taki efekt, że zawodnik Piotrek
Haczek, który ma np. życiówkę 45,71, potrafił na
zmianie pobiec 44,00.

Właśnie
tu znaczenie odgrywają cechy wolicjonalne i umiejętność walki w
zespole. A taką umiejętność zaszczepił mi kiedyś trener piłki
nożnej, śp. Wiesław Mucha. Wytłumaczył mi, że piłka nożna
jest grą, w której każdy zespół może wygrać z
lepszym, dzięki właśnie takiej zespołowej mobilizacji. On mi
tłumaczył, że lekkoatletyka dlatego jest dla niego nudna, bo
zawsze lepszy zawodnik wygrywa ze słabszym. Ta rozmowa utkwiła mi w
pamięci i jak zostałem trenerem kadry narodowej w 1994 roku, to
postawiłem nie na indywidualne bieganie, bo właściwie co możemy w
pojedynkę osiągnąć na świecie, tylko na bieg zespołowy –
sztafety.

Dążyłem do tego, żeby chłopcy poprzez mobilizację
wygrywali na zawodach z lepszymi zawodnikami. Pierwszy raz w 1995
roku na MŚ w Goeteborgu , kiedy nikt na nas nie stawiał, udało nam
się dostać do finału biegu i zająć dobre piąte miejsce. Co
ciekawe, w tym biegu pobiegliśmy o 5,18 sekundy szybciej niż
wynosiła suma rekordów życiowych zawodników. To jest
jak na razie nasz rekord, jaki osiągnęliśmy dzięki mobilizacji.
Generalnie biega się około trzech sekund lepiej od sumy życiówek.
Bardzo dobre zmiany, wręcz idealne, muszą być, i ta psychiczna
mobilizacja. Oczywiście przygotowanie formy konkretnie na dzień
startu.

Właśnie,
wszyscy są ciekawi, ile czasu poświęcacie na ćwiczenie zmian?

Ćwiczymy
podobnie jak sztafety krótkie. My po prostu to ćwiczymy.
Uważam, że większość zespołów bagatelizuje tę formę
treningu. W sumie, zmiany trenujemy miesiąc w sezonie halowym oraz
miesiąc, półtora w sezonie letnim. Mamy swoje sposoby, takie
jak wielokrotne powtarzanie, symulowanie warunków startowych
poprzez robienie sztucznego tłoku na bieżni, poprzez stwarzanie
nieoczekiwanych sytuacji.

Czy
obserwuje pan młodszych 400-metrowców? (juniorów i
młodzieżowców) Czy sądzi pan, że są dobrze prowadzeni
przez swoich trenerów i maja przed sobą przyszłość?

Tak,
obserwuje. Stwierdzam, że generalnie panuje taki trend, aby szybko
uzyskiwać dobre wyniki. Najlepszym przykładem na to jest tu Karol
Grzegorczyk, były mistrz świata juniorów młodszych. Teraz
nie ma go już w sporcie. Trafił do mnie i uważam, że była
szansa, aby go odbudować, ale potrzebny jest na to długi okres
czasu. Uważam, że w jego treningu zbyt bardzo były eksponowane
najintensywniejsze środki treningowe. Uważam, że jego trening był
w mało racjonalny sposób prowadzony. Za mało było w nim
treningu ogólnorozwojowego. Przestrzegam tu wszystkich
trenerów, jeśli spotkają na swojej drodze talent, to taki
ktoś prędzej czy później zacznie biegać. Lepiej by było,
gdyby zaczął on biegać później niż wcześniej. Nie
powinien w wieku juniora młodszego biegać 46,50, a lepiej żeby
zrobił w wieku seniora wynik 44,50. Taki rezultat może dać mu
nawet medal olimpijski.

lisowski_524_8_l.jpg

Podsumowując,
jakie są najczęstsze błędy popełniane przez trenerów w
tej konkurencji?

Nie
chcę się tutaj wymądrzać, ale uważam, że głównym błędem
jest zbyt mało racjonalnie prowadzony trening tlenowy. Nie
dopilnowanie przez trenerów progu przemian tlenowych 2 mmole
i beztlenowych- 4 mmole. Pamiętam, że jak zacząłem jeździć na
obozy kadrowe, kiedy spotkałem niemieckiego fizjologa Pansolda, to
zaczął mi tłumaczyć dlaczego tak ważny jest w biegu na 400
metrów trening tlenowy. Tłumaczył mi, że ograniczenie
możliwości biegu na 400 m na ostatnich 100 m następuje nie na
skutek wyczerpania się zapasów energetycznych, nie na skutek
dużego zakwaszenia, ale braku sprawnego działania mechanizmów
buforujących. On tłumaczył mi, że jeśli w okresie
przygotowawczym będę racjonalnie prowadził trening tlenowy, to
dzięki niemu nadmiar jonów wodorowych będzie neutralizowany
i zawodnik będzie miał zdecydowanie lepszą końcówkę.

Dlatego bardzo przekonałem się do treningu tlenowego i uważam, że
zawodnicy, którzy trafiają do konkurencji 400 m od trenerów
biegów średnich i długich, którzy w młodości
prowadzili ich głównie poprzez lekki trening tlenowy,
realizowany na terenach leśnych, na 2-3 minutówkach, a nie
był to trening eksploatujący, prowadzony na bieżni przy pomocy
stopera, w ściśle określonym czasie wykonania np. 300 m, to ci
zawodnicy zdecydowanie lepiej biegają za młodzieżowca czy seniora.

A
jakie znaczenie ma w treningu odpoczynek?

Trening
to nie jest tylko praca, obciążanie organizmu, ale również
odpoczynek. Uważam, że duża część trenerów zwraca tylko
uwagę na pracę, a nie na odpoczynek. Odpoczynek to nie tylko
przerwy pomiędzy poszczególnymi odcinkami treningowymi, ale
odpoczynek to również to, co dzieje się z zawodnikiem między
poszczególnymi jednostkami treningowymi. Odpowiednie
odżywianie, odpowiednia odnowa biologiczna, ale również
odnowa psychiczna i środków energetycznych są bardzo ważne.
Wszystkie te czynniki odnowy mają wpływ na racjonalny trening, a w
konsekwencji na wynik zawodnika.

Czy
wraca pan czasem myślami do pamiętnego biegu w 2000 roku w
Sydney, w którym Robert Maćkowiak przewrócił się w
trakcie konkurencji?

Tak
wracam, nawet ostatnio, ale dlaczego? Otóż uważam, że w
tamtym biegu byliśmy przygotowani na wynik 2.57, na nowy rekord
Polski, dałoby to wtedy medal olimpijski, a w konsekwencji
emeryturę sportową, co jest najważniejsze dla zawodników.
Przypomnę, że przed Sydney chłopcy mieli srebrny medal MŚ
wywalczony na bieżni, a po Sydney, gdzie Robert Maćkowiak biegł z
kontuzją ścięgna Achillesa w biegu indywidualnym i w sztafecie
zastąpił go młodszy kolega Wieruszewski – tam zajęli czwarte
miejsce. W 2001 roku mieli złoto na hali na MŚ w Lizbonie, a
wcześniej w 1999 halowy rekord Europy. Wszystko wskazywało, że w
Sydney powinni zająć miejsce w granicach trzeciego-czwartego, a to
dałoby im stypendium, A więc jest jakaś gorycz, że jako trener
mam już wszystkie medale mistrzostw świata, oprócz tego
olimpijskiego, najważniejszego. A ten medal chłopakom się należał
i mieliby spokojną przyszłość.

A
czy umie pan przegrywać?

Uważam,
że każdy trener musi nauczyć się przegrywać, ale w takim
pozytywnym sensie, czyli zawsze starać się wyciągać wnioski z
porażek. Pekin był w tym sensie porażką, że czołowi zawodnicy
ulegli kontuzjom. Uważam, że to jest porażka trenerską, że w
nieodpowiedni sposób zostały dobrane środki treningowe i
zawodnicy zostali przeciążeni. Rolą trenera nie jest tylko
mobilizowanie zawodników do mocnego treningu, ale głównie
wstrzymywanie zawodników przed tą ciężką pracą, aby nie
przesadzali z obciążeniami. Zawodnik, który jest na
najwyższym poziomie, zawsze będzie dążył do wykonania
maksymalnych obciążeń. I właśnie tu jest istotna rola trenera,
aby w odpowiedni momencie powiedzieć zawodnikowi stop. Właśnie tę

sytuację uważam za swoja największą porażkę z tego roku, że
czołowi zawodnicy ulegli kontuzjom, że ja nie byłem w stanie
powiedzieć im stop.

Czy
długo analizuje pan sytuacje, w których coś wyszło nie tak,
jak pan oczekiwał i planował?

Zawsze,
kiedy siadam jesienią do planów treningowych na przyszły
sezon, rozpoczynam je od analizy poprzedniego roku. Co zrobiłem źle,
co zrobiłem dobrze i po tej analizie dopiero można układać nowy
plan treningowy z poprzedniego roku i zastanowić się co można
jeszcze lepiej zrobić, aby poprawić wyniki.

Zbliżają
się wybory w PZLA. Zapewne jest pan za gruntownymi zmianami w
związku?

Nigdy
jako trener nie bawiłem się w politykę, nawet taką na poziomie
sportu, ale sytuacja w ostatnim roku zmusiła mnie do tego, że chcę
być kandydatem na zjazd wyborczy PZLA. Uważam, że trzeba odsunąć
od władz PZLA ludzi, którzy w ewidentny sposób
ośmieszyli nas na arenie międzynarodowej, którzy przyczynili
się do tego, że o trenerach, którzy wcale nie używają
alkoholu, mówi się jako o pijakach. Chciałabym, aby o
polskich trenerach i działaczach mówiło się tylko
pozytywnie.

Kiedy zadzwoniłem z Pekinu do żony i dowiedziałem się,
że w głównym wydaniu wiadomości mówi się o polskiej
lekkoatletyce nie z racji sukcesów lecz z racji skandalu, to
ta sytuacja zmobilizowała mnie do działania. Kolejną sprawą jest
to, że część działaczy robiła na przekór trenerom. Po
prostu chciała pokazać nam kto tu rządzi i że będzie tak, jak
oni zadecydują. Nie sugerowali się głosami zawodników i
trenerów. Uważam, że zdecydowanie lepsze wyniki można
byłoby osiągnąć, gdyby w odpowiedni sposób się
aklimatyzowało, przygotowywało zawodników. Największy
sukces polska lekkoatletyka odniosła w Sydney, kiedy szefem
szkolenia był pan dr Jerzy Skucha. To dzięki jego działaniom, jako
szefa szkolenia, był możliwy finalny sukces olimpijski.

Tu w
finalnym etapie przygotowań olimpijskich dowiedziałem się, że
trenerowi Zbigniewowi Królowi, mojemu przyjacielowi, zmienia
się zaplanowany obóz bez jego wiedzy. Kiedy rozmawiało się
z jego zawodniczkami za jego plecami, uważam, że coś jest nie tak.
Uważam też, że ludzie ze związku, którzy działali przeciw
trenerom i zawodnikom, nie powinni być w polskim sporcie. Dlatego
zdecydowałem się działać, jechać na zjazd PZLA i nie ukrywam, że
głosując pozbyć się tych działaczy.

lisowski_male.jpg
Poddąbie, 10-lecie Rekordu Polski 4 x 400.

Od lewej stoją: Piotr Rysiukiewicz,Tomasz Czubak, Jacek Bocian, Paweł Januszewski, FilipWalotka, Marcin Marciniszyn, Artur Gąsiewski, Piotr Haczek, Jacek Lewandowski, Rafał Wieruszewski, Józef Lisowski. Na dole Sylwester Węgrzyn, Robert Maćkowiak, Piotr Długosielski, Krzysztof Misiweicz.


Czy
to prawda, że w tym roku musiał pan dopłacać z własnej kieszeni
do obozu? Czy odzyskał pan pieniądze?

Nie
ukrywam, było coś takiego. W finalnym momencie przygotowań do IO,
gdy dowiedziałem się, że stadion w Spale będzie remontowany,
chciałem pojechać do Colorado Springs. Od władz związku
usłyszałem, że to niemożliwe, gdyż wcześniej nie deklarowałem
takiego pomysłu – ale tylko dlatego, gdyż nie wiedziałem, że w
Spale będzie remont, musiałem więc zmienić plany. Na szczęście
w tym czasie udało mi się racjonalnie przeprowadzić trening, gdyż
dojeżdżałem z zawodnikami do Łodzi. Problem był z następnym
obozem na Lanzarotte , kiedy dowiedziałem się, że nie może dojść
do skutku z prozaicznego powodu – braku rezerwacji miejsc.
Dowiedziałem się o tym tydzień przed wyjazdem! Podjąłem więc
decyzję razem z zawodnikami o wyjeździe na obóz do Hiszpanii
w inne miejsce.

Do mojej świadomości nie dochodziła myśl, że te
obozy mogą nie być załatwiane ze względów finansowych, a
właśnie wtedy PZLA miał problemy finansowe. Część pieniędzy za
ten obóz przesłał PZLA, a resztę dopłaciłem. No i dzięki
temu, że zapłaciłem, możliwy był wyjazd, może nie w to miejsce,
które chciałem, ale do Hiszpanii. Dzięki nowemu już
sekretarzowi PZLA, panu Ślęzakowi, po 4 miesiącach, odzyskałem
pieniądze Jestem mu za to wdzięczny i jeśli mielibyśmy takiego
dyrektora, to takich sytuacji finansowych by nie było. Uważam, że
z Ministerstwa Sportu było pełne zabezpieczenie finansowe, w stu
procentach, na przygotowania olimpijskie, tylko niefrasobliwość
działaczy, którzy zajmowali się w PZLA finansami,
doprowadziła do tych perturbacji.

Pana
zawodnicy mówią, że s
ztafeta
bez Lisowskiego, to jak róża bez kolców. Czy nadal
rozmyśla pan o emeryturze?

Nie
słyszałem tego zdania, o sztafecie bez Lisowskiego (śmiech).
Uważam, że jest wielu trenerów, którzy zdołaliby
podołać temu zadaniu, tylko czy chcieliby się w stu procentach
temu poświęcić? Większość trenerów chce szkolić tylko
swoich zawodników. Nie ukrywam, że po tych igrzyskach, miałem
wszystkiego dość i zarzekałem się, że przechodzę na emeryturę
i nie będę już dłużej pracować. Byłem wyczerpany nie
fizycznie, ale psychicznie, a więc bałem się, że nie podołam
obowiązkom. Na szczęście udało mi się wziąć urlop, wyjechać
wraz z żoną na wczasy po IO. Udało mi się nawet pójść
samemu do masażysty, przeszły mi moje dolegliwości no i spotkałem
młodych zawodników, którzy rokują nadzieję na dobry
wynik w przyszłości.

Udało mi się namówić na powrót
do biegania wicemistrza Europy juniorów, Marcina
Kłaczańskiego, a także aktualnego mistrza Polski na 200m Łukasza
Krawczuka i jego trenera M.Wojsę, na to aby przedłużyć zawodnika
na 400 metrów. Nie ukrywam, że działania moich zawodników,
Marcina Marciniszyna, Witka Bańki, Kacpra Kozłowskiego i Daniela
Dąbrowskiego, którzy obdarzyli mnie zaufaniem, uznali, że
jeszcze możemy czegoś razem dokonać, sprawiły, że chcę jeszcze
raz spróbować.

Uważam,
że powinienem w jakiś spójny sposób przygotować się
do odejścia z kadry i dlatego chciałbym, żeby ktoś ze mną
współpracował. W tym roku padło na młodego trenera –
Sławomira Landyszkowskiego. Mam nadzieję, że gdy będzie jeździł
ze mną na obozy, troszkę podszkoli się w prowadzeniu grupy.
Zresztą on sam kiedyś biegał 400 metrów. Wybrałem trenera
Landyszkowskiego po pierwsze dlatego, że żaden z moich byłych
wychowanków nie chce podjąć się tego zadania. Piotr Haczyk
jest trenerem, który nadawałby się bardzo na to stanowisko,
ale pracuje w Szkocji, jako kierownik bloku sprintu i na pewno za
marne pieniądze, jakie są w PZLA, nie będzie pracował.

Robert
Maćkowiak także wyjechał do Wielkiej Brytanii, a pozostali mają

inne wykształcenie. Trener Landyszkowski w ostatnim czasie miał
dwóch niezłych zawodników, Mistrza Polski na 400 m P.
Adamcewicza oraz dobrego płotkarza T. Baranowskiego. Moja małżonka
uważa, że powinienem mieć młodszego asystenta, a takie kryteria
spełnia trener Landyszkowski. Mam nadzieję, ze może kiedyś będzie
chciał wskoczyć na głęboką wodę i zechce pracować. Jeśli nie
on, to może ktoś z młodszych kolegów? Nie mam żadnych
tajemnic odnośnie metod szkolenia. Ostatnio na konferencji w
Szklarskiej Porębie, podzieliłem się w stu procentach swoim
doświadczeniem, które zdobyłem pracując piętnaście lat w
kadrze. Każdy może skorzystać z tych metod prowadzenia
racjonalnego treningu.

Czy
dzieli pan swoich zawodników na takich, którzy byli
czystymi talentami i takich co osiągnęli sukcesy tylko dzięki
wytrwałej pracy?

Uważam,
że do pewnego momentu w biegu na 400 metrów decyduje talent,
ale potem jest to tylko trudna praca. Nie mogę wskazać, że w
polskiej lekkoatletyce były naprawdę super talenty. Lecz do takich
niespełnionych talentów w biegu na 400 m zaliczam dwie osoby:
Marka Plawgo i Piotra Haczka. Jeśli Tomasz Czubak i Robert Maćkowiak
mogli pobiec poniżej 45 sekund, to uważam, że ci dwaj mogli biegać
w granicach rekordu Europy. Co do Piotrka Haczka, to głównie
ja tu jestem winien…Moja małżonka twierdzi, że zbyt pobłażliwie
do niego podchodziłem, za mało go mobilizowałem do pracy.

Ja
sądzę, że moi chłopcy nie osiągnęli takich wyników,
jakie bym chciał, gdyż byli pod dużym wpływem swoich dziewczyn i
żon. A jeśli chodzi o Marka Plawgo, na którego miałem za
mały wpływ, aby go zmobilizować do bieganie 400 m… Widzę, że
trener Widera stara się, ale też ma za mały wpływ. Uważam, że
to, co najlepsze do osiągnięcia w biegu na 400 metrów, coraz
bardziej się oddala i w sumie z trenerem Widerą będziemy winni
tego, że te talenty w polskim sporcie nie biegały tych 44 sekund na
400 metrów.

Jakimi
sposobami motywuje pan zawodników?

Myślę, że jest na to
jeden sposób – cel. Zawsze jest to wynik, który chcą
osiągnąć. Żadna motywacja finansowa czy werbalna, nie zastąpi
tego, co postawiliśmy sobie za cel z zawodnikiem. Medal, chęć
osiągnięcia dobrego wyniku zawsze motywowało zawodników.
Występ na Mistrzostwach Europy, Świata czy Igrzyskach Olimpijskich
jest bardzo dobrą motywacja dla moich zawodników do pracy.

Czy sądzi pan, że
seks może niekorzystnie wpływać na wyniki sportowe zawodnika?

Nie, uważam, że ten
czynnik nie przeszkadza w treningu. Uważam, że zawodnik powinien
mieć swoją drugą połówkę, która jest świadoma
jego pracy, wyrozumiała i umiejąca go zmobilizować do osiągania
wyników. Zawsze akceptowałem drugie połowy moich zawodników,
tak jak akceptuję moją żonę. Uważam, że tylko pełna harmonia
życiowa prowadzi zawodnika do dobrych wyników. A jeśli ktoś
uważa, że zawsze stawiałem tylko na wynik, to przypomnę, że parę
lat temu pozwoliłem zawodnikom po bardzo dobrym występie, rekordzie
Polski, zabrać dziewczyny, żony i dzieci na obóz. Zawodnicy
oczywiście zapłacili za to z własnej kieszeni. Uważam, ze jeśli
jest taka potrzeba, aby żona czy dziewczyna zawodnika odwiedziła go
na obozie, to nie przeciwstawiam się. Kobiety mogą zmobilizować
mężczyzn do wysiłku i osiągania lepszych wyników.
Zawodnicy przebywają około dwustu dni w roku na obozach i trzeba im
to jakoś zrekompensować. Uważam, że nie można w wyizolowaniu
się cieszyć.

Co
jest najtrudniejszego, a co najpiękniejszego w pana pracy? Czy coś
pana w niej irytuje?

Najtrudniejszym
momentem w mojej pracy jest pakowanie na kolejne zgrupowanie, bo
wiem, że muszę zostawić moją małżonkę i resztę rodziny na
trzy tygodnie. Najpiękniejszy jest moment, kiedy zawodnicy osiągają
wyniki oraz szczęśliwy powrót do domu. Dlatego uważam, że
trzeba szukać nowych rozwiązań, aby nie jeździć, tylko trenować
na miejscu. Uważam, że można osiągnąć tu odpowiednie wyniki,
ale jeśli ma się bazę do trenowania.

Nasi
niemieccy sąsiedzi wyjeżdżają zdecydowanie mniej na obozy, bo
mają warunki do trenowania, mają niezbędną halę. Niech władze
stworzą nam bazę do trenowania, to nie będziemy jeździć na obozy
czy jak to niektórzy złośliwie mówią – na wycieczki.
Nikt z nas nie chce wyjeżdżać i zostawiać rodziny na taki długi
okres czasu. Nie dziwię się teraz niepowodzeniu pływaków na
IO, którzy razem z trenerem Słomińskim są od 250 do 300
dni w roku na obozach. Jego wielkie sukcesy na IO w Atenach nie
przełożyły się niestety na to, żeby wybudować mu wymiarową
pływalnię w Warszawie. Jeśli polskie władze będą wymagały
wyniku, a nie będą miały zamiaru budować obiektów
sportowych, czy zachęcać młodzież do uprawiania sportu w miejscu
zamieszkania, a nie do ciągłego, cygańskiego wyjeżdżania na
obozy, no to nie będzie wyników. Uważam, że główna
istotą postępu jest wybudowanie infrastruktury sportowej. Teraz
jest organizowana budowa boisk piłkarskich, ale nie rozumiem czemu
nie można wkoło nich zrobić także bieżni?

lisowski_male.jpg

Z Józefem Lisowskim rozmawiała Aleksandra Szmigiel

Możliwość komentowania została wyłączona.