5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Sport

I tylko wiatr w uszach…


Diabli mnie podkusili żebym w ogóle jechał na ten bieg. Dookoła czuło się
sutą atmosferę Święta Dziękczynienia, indyki wesoło skwierczały w opiekaczach, a
ja tarabaniłem się na sam koniec Long Island.


Montauk Point
, gdzie odbywały się zawody, przywitał nas zimnem i
silnym wiatrem. Gniewne grzywy oceanu rozbijały się o piaszczystą plaże. Podczas
rozgrzewki zwróciłem uwagę na sylwetkę nieznanego mi biegacza. Jego krok był
lekki i zwiewny, ruchy zdradzały wieloletnie doświadczenie w pokonywaniu
dystansów.

Zapytałem Kevina, który truchtał razem ze mną:
– Co to za gość?
– To
John Kenney, przyjechał tu na święta z Nowego Jorku.
– Jaką ma życiówę na
"dychę"?
Kevin zaczął coś mówić, ale nagły poryw wiatru tak zniekształcił
jego słowa, że usłyszałem coś jakby 32 minuty z dużym hakiem. No, to nie powinno
być niespodzianek – pomyślałem nieskromnie i skoncentrowałem się na myśli, co by
tu założyć na start.

Ponieważ było nieprzeciętne zimno, postanowiłem biec w wełnianych rajtuzach,
koszulce z długim rękawem i rękawiczkach. Po chwili namysłu dołożyłem jeszcze
"singlet", bo przewiewało mnie na wylot. Dystans sześciu mil prowadził po pętli
wokół Fort Pond.

Ruszyło nas kilkunastu. Skręciliśmy w lewo, prosto w szalejący "mordewind" i
siłą rzeczy wyszedłem na prowadzenie. Nie musiałem się oglądać, by stwierdzić, że
ktoś mi się "przykleił" od tyłu – widziałem jego długi cień. Taka sytuacja
zawsze mnie denerwuje, bo nie znoszę robić za parawan. Gwałtownie odskoczyłem na
przeciwległy kraniec drogi – cień za mną. Wtedy równie szybko powróciłem na lewą
stronę – cień jakby do mnie przyrósł. W trakcie wielu lat ścigania się po
ulicach nauczyłem się kilku sztuczek biegowych. Właśnie przyszedł czas na
zastosowanie jednej z nich.

Niespodziewanie zamarkowałem potknięcie i ułożyłem tułów równolegle do
podłoża. Biegnący za mną cień zawahał się, zdziwiony niespodziewaną sytuacją, a
na dodatek dostał silny podmuch wiatru, który wybił go z rytmu. Na to czekałem!
Gwałtownie przyśpieszyłem wiedząc, że gościu będzie mi odtąd jadł z ręki.

Na kolejnym zakręcie rzuciłem szybkie spojrzenie w jego kierunku – to był
John. Teraz wiatr wiał z prawej strony i żeby choć trochę wykorzystać jego siłę
należało biec tak, żeby prawy bark przez cały czas był lekko wysunięty do
przodu. Z punktu widzenia motoryki ruchowej takie ustawienie sylwetki powinno
działać na minus, a jednak…

Trochę uspokojony sprytnie uzyskaną przewagą regulowałem swój oddech, kiedy
nagle… on się ze mną zrównał!

W pierwszej chwili poczułem zdziwienie takim obrotem sprawy, by za chwilę
powodowany złością ruszyć ponownie "z kopyta".

John "usiadł na kole" i za chwilę skontrował moją ucieczkę przyśpieszając
jeszcze bardziej. Teraz ja zacząłem się porządnie pocić. Co więcej – nie
znalazłem już w sobie dalszych rezerw. Biegłem już teraz "na maksa" i każdy
dodatkowy zryw Johna byłby dla mnie katastrofą. Na szczęście i on zaczął się
męczyć narzuconym tempem. Wtedy ja poszukałem szczęścia w kolejnym zrywie.

Po co się tak szarpałem, skoro nie czułem w sobie rezerw? To jest właśnie
psychologia biegu. Kiedy nie starcza sił, stosuje się grę pozorów, żeby załamać
i zdemoralizować przeciwnika. Każdy ostry zryw jest sygnałem w rodzaju: mam
jeszcze dużo sił.

Taki swoisty poker jest bronią obosieczną. Równie dobrze można samemu od niej
polec. Po prostu należy obserwować jak przeciwnik reaguje na nasze zaczepki. A
mój przeciwnik wydawał się mieć nerwy ze stali. Kiedy ja dawałem kontrę to on
odpowiadał rekontrą.

Tak walcząc nawzajem ze sobą i narastającym zmęczeniem rozpoczęliśmy drugie
okrążenie. Znowu pod wiatr i on znowu za moimi plecami. Tym razem zwolniłem aż
do śmiesznie wolnego truchtu – prawie nie posuwałem się do przodu! Czy to
sprowokowało go do wyjścia na prowadzenie? – Akurat!

Zresztą nic dziwnego, bo ten piekielny wiatr jakby przybrał na sile i na
dodatek złośliwie sypał prosto w oczy garściami piachu. Wypluta ślina wracała
bumerangiem prosto w twarz. Piekący pot podrażniał skórę. Każdy wdech kończył
się zachłyśnięciem, a wydech wtłaczany był z powrotem do gardła.

Kolejny zakręt i kolejny zryw, zakończony kontrą. Czy ta golgota nigdy się
nie skończy?! Zaczynam mieć wątpliwości. Po cholerę potrzebne mi to zwycięstwo w
biegu "o pietruszkę"?

Czy drugie miejsce jest takie złe? Ale drugie miejsce oznacza porażkę a ona
jest piętnem słabości. Zaczynam szczerzyć kły na tego mięczaka, rodzącego się we
mnie. Aby mu dokopać zmuszam się do ostatniego, desperackiego ataku. Oto przede
mną widzę jedyną górkę na tej trasie. Moim zadaniem jest, aby zebrać się do
szaleńczego sprintu, zdobywając szczyt. Co będzie dalej nie gra roli. Mogę tam
marnie zdechnąć, byle nie poddać się poddańczemu uczuciu.

Potrzeba mi tylko jakiejś motywacji, protezy psychicznej pozwalającej zebrać
resztki energii z dna niedostępnych rezerw. Mam!! Rok 1939. W okolicach Wólki
Węglowej polscy żołnierze gotują się do śmiertelnego ataku, mającego na celu
przebicie się do stolicy. Jest środek nocy, a wielu z nich nie mając już naboi,
zakłada bagnet na karabin. Przeciwnik jest liczny i świetnie uzbrojony. Żeby się
przebić przez pierścień okrążenia potrzebna jest silna wiara, bo misja wydaje
się beznadziejna.

Niemcy słyszą narastający pomruk a potem śpiew ze zmęczonych gardeł,
nacechowany taką desperacją, że każdemu z nich przechodzą ciarki. Zaraz potem
rozległo się szalone Hurrrraaa!!!, ludzi zdecydowanych na wszystko.

Właśnie ta wizja Ułanów Jazłowieckich, dokonujących rzeczy niemożliwej,
pozwoliła mi na szaleńczy atak, pomimo agonalnego niemal charczenia w moim
gardle.

Udało się! John zaczął odstawać 5, 10, 15 metrów i na szczycie góry nie miał
już chęci na bieg. Choć do mety pozostało jeszcze kilkaset metrów to styl, w
jakim tam dotarliśmy nie miał już zbyt wiele wspólnego z biegiem.

Na mecie upadłem bez siły i zwinięty w kłębek traciłem zmysły. Płuca zdawały
się eksplodować, twarz pokryta była mieszaniną śliny, śluzu i potu, a mięśnie
dygotały z wyczerpania.

Po bardzo długiej chwili powlokłem się nad ocean by choć na chwile być sam ze
sobą. Tak właśnie znalazł mnie Kevin, który cały czas biegł za nami. Gratulując
mi zwycięstwa powiedział:
– Nie spodziewałem się, że wygrasz. John ma lepszą
życiówkę na 10 kilometrów.
– Jak to? – spytałem – Przecież jest gorsza od
mojej o ponad 2 minuty?
Okazało się, że John – postrach biegów w Central
Parku
rzeczywiście miał szybką "dychę". Po prostu źle usłyszałem.

Popatrzyłem na wzburzony ocean, pomyślałem przez chwilę i nic nie mówiąc
uśmiechnąłem się. Nie było miejsca na słowa. Był tylko wiatr w
uszach…

Możliwość komentowania została wyłączona.