świąteczny kadr
Felieton Marty Gorczyńskiej nr 2
Biorę aparat do ręki lub chowam go w myślach. Idę przed siebie, by łapać kadry.
Wchodzą sprinterzy do bloków startowych, by walczyć o swoje marzenia. Teraz albo nigdy. Lekko rozgrzani, lekko zarumienieni, w gotowości. Skupienie, koncentracja, kumulacja sił. Za chwilę usłyszą strzał startera.
Kadr, cyk.
Tylko dziś promocja -50% na świąteczne skarpety. Jedyna taka okazja w roku. Czekają więc wszyscy pod sklepem z czerwonymi uszami i nosami - nie wiedzieć, czy z zimna czy z emocji - na otwarcie. Skupienie, koncentracja, kumulacja sił. Za chwilę otworzą się wrota.
Nie czują, że cynamonowo-pomarańczowy zapach kawy roznosi się wokół. Gdyby na chwilę zamknęli oczy, zobaczyliby wiszące, ususzone pomarańcze z goździkami, które wisiały od zawsze, co rok, na święta, w ich rodzinnym domu…
Wystartowali. Biegną, lekko tylko muskając kolcami tartan. Ścigają się na swoich pełnych prędkościach o to, kto z nich zdobędzie tytuł mistrza kraju. Gnają 30km/h. Każdy ich ruch jest zaplanowany. Połowa dystansu, a ich żyły na szyjach są już coraz bardziej widoczne. Walczą.
Kadr, cyk.
Pędzą na złamanie karku. W obcasach, w traperach, w adidasach oblepionych błotem - bo przecież śniegu ostatnio na święta nie ma. Walczą na łokcie, wyzwalają z siebie nieznane im dotąd pokłady mocy i energii. Na mecie już powoli widzą ten upragniony cel, kuferek pełen złota z końca tęczy: półkę ze skarpetkami w renifery, mikołaje, śnieżynki i choinki. Wszystkie w tak okazyjnej cenie, jaka nie zdarza się nawet za karpie w Lidlu.
Nie dostrzegają rozwieszonych wszędzie białych, lśniących światełek choinkowych, które mienią się w słońcu tak, jak ten pierwszy, świeży śnieg, w którym robili aniołki, gdy byli dziećmi.
Rzut na metę. Jedni dosięgli medali, inni muszą pogodzić się z porażką. Decydowały setne sekundy. Na mecie wybucha wulkan emocji - nieopanowana radość, szczęście, zdziwienie, smutek, rozczarowanie, złość. Wyrazy ich twarzy mówią wszystko, choć oni sami – na razie niewiele, bo normują tętno. Tak szybko, jak biegli, milion myśli na minutę pojawia się w ich głowach... Z tymi głowami, podniesionymi lub spuszczonymi, prędko podążają do szatni.
Kadr, cyk.
Szybki chwyt, cztery pary skarpet wzięte na raz. Jedne dla mamy, drugie dla brata, trzecie dla wujka, a czwarte dla córki siostry babci ze strony taty. W koszyku są cenne łupy - bambusowe, czerwone w mikołaje i bałwanki. Są też te mniej cenne - bawełniane, zielone w prezenciki, które mogłyby bardziej przypominać odcień świerku, a nie byle jakiej jodły spod Sosnowca.
Nie zauważają, gdy uśmiecha się do nich ktoś z naprzeciwka. Nie widzą małych gestów, które w tej świątecznej atmosferze są jakby bardziej zaczarowane. Nie widzą uczuć ludzi, nadziei w oczach dziecka na niezwykłe prezenty pod choinką, miłości i ciepła, którym każdy chce każdego obdarzyć. Małych pomocy, które mogłyby dać im uśmiech na twarzy.
W tym miejscu, szybka przygoda sprinterów się kończy i przeradza się w dalszy trening. Jednak jeszcze szybsza przygoda małych i większych elfów, którzy nagle, natchnieni magią świąt, chcą zrobić prezenty wszystkim, których w życiu całym widzieli, dopiero się zaczyna. Z rozpędu biegną po papier do pakowania zdobytych wcześniej skarpet. A że ten w Empiku jakiś taki drogi, to szukają jeszcze gdzieś indziej. Odhaczają listę zakupów: torebki, wstążki, kokardki, bombki do zamiany za te potłuczone przez kota i może jeszcze jeden kawałek makowca, bo jak ciocia Grażyna przywiezie ten swój z Radomia, to ni piernik nie pomoże. Biegną z metra na tramwaj, z tramwaju na autobus, a z autobusu do domu, by zostawić wszystkie kupione prezenty. I jak opętani pędzą z powrotem do metra, żeby tym razem jechać i kupić tego wyśnionego karpia z promocji w Lidlu.
Nie widzą innych. Nie widzą siebie.
Biegają prawie tak szybko, jak sprinterzy. Biegają prawie tak długo, jak maratończycy. Biegają, bo święta, bo trzeba posprzątać, kupić, ugotować. I nie dostrzegają tego, co rozmazuje się wokół nich.
Gdy idę z aparatem na stadion i robię zdjęcia lekkoatletom, staram się dostrzegać te małe rzeczy, detale, szczegóły. Pozornie, wszystko dzieje się tak szybko, że nie sposób jest uchwycić ten jeden, wyjątkowy moment. Obserwuję i patrzę kadrami. Dopiero potem wciskam spust migawki. Kadr, cyk.
Na te święta, tym zabieganym bardziej i tym zabieganym mniej - czy na stadionach w pogoni za nowymi życiówkami, czy na ulicach w codziennych dniach pełnych obowiązków - życzę i proponuję, by zaczęli patrzeć kadrami, na drobnostki. Na to, jakie cudowne rzeczy ich otaczają. Bo gdy zaczną patrzeć, to dopiero zobaczą.
Po prostu - uważności i wrażliwości.
Dostrzegajcie małe rzeczy. To właśnie w nich kryje się największa magia.
_____________________________
Marta Gorczyńska – trochę
fotografka, trochę dziennikarka, sportowa. Próbuje robić wszystko naraz,
w związku z czym często nic jej nie wychodzi. Dla rozwijania pasji
zbankrutuje, poleci na koniec świata i przez następne miesiące będzie
głodować, bo jest typową studentką. Twierdzi, że dopóki nie zdobędzie
Grand Press Photo, to nie ma się co bardziej przedstawiać. Swoje
dotychczas udane fotografie prezentuje, z regularnością mniejszą lub
większą, na Fanpage'u MG Photography.