29 maja 2019 Redakcja Bieganie.pl Sport

Andrzej 140 minut – wywiad


Andrzej „140 minut” Witek jest biegaczem amatorem dążącym do wyniku 2:20 w maratonie. Kiedyś powiedział koledze, że przebiegnięcie 42,195 km to żadne wyzwanie, dlatego musi znaleźć dla siebie dostatecznie ambitny cel wynikowy. Padło na 140 minut. Kilka miesięcy później ukończył jubileuszowy 30 Maraton Wrocławski łamiąc 3 godziny. Były to jego pierwsze biegowe zawody w życiu.

Zaczął z wysokiego C i już od 7 lat konsekwentnie zmierza w kierunku osiągnięcia upragnionego rezultatu z pogranicza amatorstwa i wyczynu. O swoich przygotowaniach informuje za pośrednictwem bloga 140minut.pl. W rozmowie z nami Andrzej opowiada o sportowych początkach, kryzysach, sukcesach, kontroli antydopingowej i planach na przyszłość.


Wpisując w wyszukiwarkę portalu Enduhub hasło „Andrzej Witek” można dość drobiazgowo prześledzić Twoją biegową historię. Ciekawe jest to, że pierwsze wzmianki o Twojej osobie dotyczą biegów narciarskich, a nie biegów po asfalcie.

Tak, to prawda. Miałem taki epizod w życiu, kiedy trenowałem biathlon. Było to jeszcze w szkole średniej w rodzinnej Szklarskiej Porębie. Wszystko zaczęło się w gimnazjum, kiedy na jednym z biegów przełajowych zostałem wypatrzony przez trenera. Zaproponował, żebym po ukończeniu gimnazjum przeszedł do liceum z klasą sportową o profilu biathlonowym. Początkowo byłem temu niechętny, ale ostatecznie dałem się namówić. Można powiedzieć, że trenowaliśmy profesjonalnie, codziennie, wyjeżdżaliśmy na obozy sportowe, cała ta zabawa w sport miała zabarwienie zawodowe. Trzeba jednak pamiętać, że biathlon to dość niszowa konkurencja, którą w mojej kategorii wiekowej uprawiało w Polsce może 30-40 chłopaków. Nie byłem szczególnie dobry. Moją lepszą stroną na pewno był bieg, niż strzelanie, choć gdy mając 16 lat zakładasz pierwszy raz w życiu biegówki na nogi, to nie ma co ukrywać, że masz spore zaległości pod kątem odpowiedniej techniki. Mimo że nie osiągałem spektakularnych sukcesów, to muszę powiedzieć, że czas kiedy trenowałem biathlon, był fantastyczną przygodą. Poznałem wielu ciekawych ludzi, a poza tym załapałem sportowego bakcyla na całe życie.

Podobne, bo biathlonowe początki miał też Dawid Malina  – wielokrotny medalista mistrzostw Polski na dystansach od 3000 m do półmaratonu. Poznaliście się w tamtym okresie?

Tak, poznaliśmy się właśnie przy okazji biathlonu. Z Dawidem jest o tyle ciekawa historia, że on pochodził z Rybnika, gdzie działał chyba najbiedniejszy klub w Polsce prowadzący w ogóle sekcję biathlonową.

Biathlon w Rybniku?

No właśnie. My w Szklarskiej byliśmy już trochę „walnięci” trenując biathlon, ale ich można określić mianem całkowitej egzotyki. Pamiętam nawet takie akcje, że przyjeżdżając na zawody mieli jeden karabin na dwie osoby, podczas gdy w biathlonie bardzo ważne jest, aby karabin był maksymalnie dostosowany ustawieniami pod konkretnego zawodnika. Mieli też trenera „starszej daty” i odnosiłem wrażenie, że dość ciężko się im współpracowało. Dawidowi na nartach nie szło najlepiej, ale kiedy przychodziły letnie edycje biathlonu, to Malina kosił wszystkich równo – dwa razy zdobywał złoto MP.

gronostaj6.jpg Wracając do Ciebie… Wraz z liceum skończyłeś z biathlonem, ale nie ze sportem. Wybrałeś studia na wrocławskiej AWF, jednak pomysł na to, żeby zająć się bieganiem bez karabinu i bez nart pojawił się w dość ciekawych okolicznościach przyrody, dalekich od uczelnianych murów. Podobno pzyjaciel podczas jednej z rozmów o wszystkim podrażnił Twoją ambicję, twierdząc, że 2:20 to wynik nie do osiągnięcia dla amatora. Tak było?

Tak. To był koniec pierwszego roku studiów, jeszcze nie wakacje, ale już na tyle ciepło, że można było chodzić w krótkim rękawku. Siedzieliśmy na Wyspie Słodowej, być może sącząc jakieś piwko, a może odurzając się jedynie wiosennym powietrzem. Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie kolega stwierdził, że najlepsi biegają maraton w 2 godziny. Odpowiedziałem, że skoro najlepsi biegają coś koło 2 godzin, to ja pobiegnę 2:20. Nie miałem pojęcia, czym jest maraton, niewiele mówiły mi też osiągane przez zawodników czasy. Dla mnie 20 minut stanowiło ogromną różnicę. Sądziłem, że skoro pierwsi przybiegają na metę po 2 godzinach, to 20 minut później dobiegają ci ostatni.

Podjęliście wtedy jakiś zakład?

Nie, ja się po prostu zdenerwowałem na kumpla. Mówił, że przebiegnięcie maratonu nie jest takie łatwe, jak mi się wydaje. Dla mnie motywacja pod tytułem „samo ukończenie maratonu” była natomiast za małym wyzwaniem. Musiałem mieć jakiś cel wynikowy, strzeliłem, że 2:20 będzie w sam raz.

Szybko zabrałeś się za realizację wyzwania, bo swój pierwszy maraton pobiegłeś raptem kilka miesięcy później, we wrześniu 2012. W jaki sposób przygotowywałeś się do debiutu?

Pobiegać wyszedłem już na drugi dzień po tej rozmowie. Nie miałem zegarka sportowego, ale pobrałem Endomondo na telefon, żeby wiedzieć, ile i jakim tempem biegnę. Wyszło 10 km, średnio po 5:15/km. Kiedy wróciłem do domu, szybko zasiadłem do obliczeń i analiz, jak dużo 5:15 różni się od docelowego tempa, które mnie interesowało. Okazało się, że 140 minut w maratonie, zakłada zdecydowanie szybsze bieganie – prawie 2 minuty szybsze na każdym kilometrze. Wtedy poczułem i zrozumiałem, że 2:20 w maratonie będzie jednak naprawdę dużym wyzwaniem, większym niż zakładałem.

Znalazłeś jakiś plan treningowy w internecie, czy zacząłeś trenować brzydko mówiąc „na pałę” – a ładniej „na wyczucie”?

Trochę zacząłem wtedy zaglądać na bieganie.pl, ale szczerze mówiąc nie trzymałem się żadnego planu. Trenowałem bardziej intuicyjnie. To były wakacje, kiedy na całe trzy miesiące zjechałem z Wrocławia do Szklarskiej Poręby i to tutaj tak naprawdę odbyły się wszystkie przygotowania. Poza tym dorwałem wtedy pracę przy rozbiórce stodoły i myślę, że ta robota dość fajnie wzmocniła mnie pod kątem siłowym.

Pamiętasz może, jak wyglądała w tamtym czasie Twoja objętość treningowa?

Średnio pokonywałem 70-80 km tygodniowo. Szklarska Poręba z uwagi na swoje ukształtowanie dawała mi też dużą dawkę siły biegowej.

Po tych kilku miesiącach treningów, kiedy stawałeś na starcie debiutanckiego maratonu, miałeś jakieś założenia co do tempa, robiłeś wcześniej jakieś testy?

Nie robiłem żadnych testów. Start we wrocławskim maratonie w 2012 roku był zarazem moim pierwszym startem na zawodach biegowych w życiu. Poza tym oszacowaniu tempa nie sprzyjał też fakt, że przygotowywałem się głównie w Szklarskiej, gdzie mało było biegania po płaskim. Oczywiście, byłem już wtedy na tyle świadomy, żeby wiedzieć, że na 2:20 jest za wcześnie. Celowałem bardziej w okolice 3:30.

Wyszło dużo lepiej.

Tak, ale zacząłem z pacemakerem na 3:30. Od początku jednak biegło mi się tak lekko, tak fantastycznie, czułem się tak mocno, że szybko zacząłem zostawiać grupę na 3:30 za sobą. A gdzieś około 30 km dogoniłem inną, która celowała w 3 godziny. Ciągle biegło mi się cudownie, lekko. Pomyślałem wtedy: Kurde, mogłem atakować te 2:20 dzisiaj!

Wychodzi na to, że leciałeś mega negative splitem”…

Strasznym negativem. Na półmetku byłem tysiąc dwieście któryś, a skończyłem w okolicach 50 miejsca.

Była euforia na końcówce?

Moja końcówka nie była do końca miła. Jeszcze na 30 km jak mijałem grupkę z balonikiem na 3:00, ktoś z tamtych biegaczy rzucił: „No, zaraz będzie umierał”. Pomyślałem: Co gość gada?! Jest tak fantastycznie, tak mi się rewelacyjnie biegnie. Tak myślałem na 30 km, ale już na 35 km przeżywałem najgorsze chwile w swoim życiu. Miałem już przechodzić do marszu, ale ambicja mi na to nie pozwoliła. Dotarłem do mety na totalnych oparach z czasem 2:56.

gronostaj5.jpg Chyba dobry debiut z perspektywy biegacza amatora, który przygotowywał się raptem kilka miesięcy?

Tak, tamten start dał mi bardzo dużo wiary. W końcu pobiegłem ponad 30 minut lepiej od założeń. Pomyślałem sobie wtedy, że jeszcze dwa starty i zrobię te 2:20 (śmiech).

Enduhub podaje, że po tamtym wrześniowym maratonie, następne zawody biegałeś dopiero pół roku później (Marzec 2013, Półmaraton Ślężański). Poważnie? Pół roku przeznaczyłeś tylko na treningi bez żadnych startów?

Trzeba zrozumieć jedną rzecz. Ja miałem w głowie tylko i wyłącznie misję 2:20 w maratonie i żadne inne zawody mnie nie interesowały. Miałem cel 140 minut, więc po co miałbym biegać w międzyczasie na piątkę, czy dychę? Dopiero z czasem zrozumiałem, że istnieje coś takiego jak starty kontrolne, które mogą dać odpowiedź, czy trening idzie w dobrym kierunku, czy nie.

Zacząłeś realizować jakiś plan?

Przeczytałem kilka książek poświęconych treningowi biegowemu i nie ukrywam, że najbardziej podpasowała mi metoda Jacka Danielsa. Uważam, że jest to najlepsza książka z perspektywy ambitnego amatora. Był moment, że jechałem Danielsem bardzo mocno, otwierałem książkę i powtarzałem kropka w kropkę trening, który był tam rozrysowany. W tej chwili robię to bardziej świadomie, modyfikuję i dopasowuję trening pod siebie. Mój egzemplarz „Biegania metodą Danielsa” jest brudny i zniszczony, wypadają z niego kartki, przypomina stary wysłużony podręcznik.

Wiele osób twierdzi, że Daniels jest za ciężki.

Bo Daniels jest ciężki, ale mi ta książka bardzo pomagała w systematyzacji treningu. Poza tym, Daniels zawsze stara się odpowiadać na pytanie – dlaczego? W jakim celu jest konkretna jednostka, konkretny blok treningów. Nie ma tutaj mętnego pisania.

A gdzie jest mętnie?

Przede wszystkim w sieci. Każdy ma swoją opinię, swoje doświadczenia i trudno z tych różnych poglądów na trening wyłowić jakąś jedną spójną całość.

Kolejne maratony, podobnie jak debiut, również biegałeś jesienią. Właśnie jesień traktowałeś jako najlepszą porę roku do atakowania rekordowych wyników?

Biegałem jesienią, ponieważ maraton we Wrocławiu rozgrywany jest we wrześniu. A początkowo trudno było mi zaakceptować, że miałbym jechać na maraton gdzieś dalej. Skoro mam na miejscu, to po co tracić czas i pieniądze na wycieczki?

W 2014 roku jednak się złamałeś i pojechałeś hen daleko do Poznania (śmiech).

I to był okres, kiedy przeżyłem duży skok jakościowy, jeśli chodzi o pewnego rodzaju biegową świadomość. Czułem, że jestem na poziomie sub 2:40 i muszę już poszukać lepszych warunków do nabiegania takiego wyniku niż ciepły wrześniowy Wrocław. Stąd właśnie pomysł na Poznań Maraton. Decyzja o wyjeździe, miała mi zagwarantować dobrą pogodę, a poza tym słyszałem, że Poznań ma szybką trasę sprzyjającą życiówkom.

Z tą szybką trasą, to chyba ktoś Cię oszukał.

To było jedno z moich największych biegowych zaskoczeń w życiu. Trasa miała być płaska jak stół, a wcale nie była.

W Poznaniu ostatecznie nabiegałeś 2:37, rok później również jesienią w Warszawie 2:32. Od 2016 roku zmieniłeś swój rytm startów, zamieniając jesień na wiosnę. Pojawił się też blog na bieganie.pl, który sprawił, że coraz więcej osób zaczęło Cię rozpoznawać jako bardzo dobrego biegacza, ale też wyjątkowo sprawnego pisarza/blogera/autora tekstów (niepotrzebne skreślić). Rok 2016 był przełomowy?

Rzeczywiście, to był taki okres, kiedy bieganie zaczęło wypełniać już ogromną część mojego życia. Zmieniłem rytm startów z jesieni na wiosnę z kilku powodów. Raz, po prostu chciałem zmienić schemat. Dwa, czytałem, że zima bardziej sprzyja przygotowaniom z uwagi choćby na dodatkową dawkę siły biegowej, jaką robi się biegając po śniegu. Trzy, zacząłem prowadzić bloga na bieganie.pl i równocześnie ze mną swoje blogi pisali inni biegacze planujący startować wiosną w Łodzi.

gornostaj3.jpg Łódzkie 2:29 z psychologicznego punktu widzenia było chyba wyjątkowo ważnym wynikiem. Pomyślałeś sobie wtedy – kurczę, jestem już naprawdę blisko 140 minut?

Tamtej wiosny sam byłem zaskoczony wynikami. Psychicznie na pewno dostałem bardzo dużego kopa. Tak jak byłem zmotywowany w tamtym momencie, nie byłem zmotywowany nigdy. W Łodzi od 28 kilometra dostałem strasznej kolki. Jestem przekonany, że w każdym innym biegu, czy to wcześniej czy później, zszedłbym z trasy. Wtedy w Łodzi byłem tak zdeterminowany, że zaciskałem zęby mówiąc sobie, że dotrę do mety poniżej 2:30 choćby nie wiem co. Choćbym miał sobie te zęby połamać. Dużo motywacji dawał mi blog, to że ktoś na mnie liczy, że kibicuje i ściska kciuki. Szczerze? Byłem wtedy gotowy na mocniejszy wynik niż 2:29.

Miesiąc wcześniej poleciałeś 10 km w 31:35, z kalkulatorów wychodziłby maraton sub 2:26.

Akurat ta dycha to mógł być jakiś złoty strzał. W każdym razie na pewno czułem się na maraton w 2:27. W Łodzi taktycznie pobiegłem bardzo dobrze, w dużej mierze dzięki Piotrowi Pobłockiemu, który idealnie pejsował Agnieszce Mierzejewskiej. Z tak dobrym trzymaniem tempa jeszcze nigdy się nie spotkałem. Ale może gdybym zaryzykował, miał więcej jaj i zamiast biec w grupce, ruszył mocniej od początku to dziś mógłbym się pochwalić lepszą życiówką.

Po Łodzi Twój progres trochę wyhamował. Rok później zrobiłeś co prawda życiówkę (2:28), ale już rok 2018 (kontuzja) i tegoroczny kwietniowy start przy okazji OWM (2:29) mówią dość jednoznacznie o pewnym impasie. Spodziewałeś się, że po najlepszym sezonie w życiu, tak szybko przyjdzie stagnacja?

Spodziewałem się. Kiedy progres był sukcesywny i wyraźny, często dostawałem pytania – kiedy planuję złamać 140 minut? Odpowiadałem – na razie jest fajnie, bo wszystko idzie do przodu, ale nadejdzie taki moment, że wyhamuję. Wynik 2:20 to jednak duże wyzwanie i spodziewałem się, że kiedyś przyjdzie taki moment jak teraz, bo nie ma co się oszukiwać ale przeżywam stagnację. Z jednej strony chciałbym, żeby to wszystko szło do przodu, ale z drugiej strony zachowuję spokój. Zrobiłem w tym roku życiówkę w półmaratonie (1:10:14), udało mi się rozciągnąć tempo docelowe pod 2:20, na dystansie połowę krótszym. Jest we mnie dzięki temu nutka optymizmu. Wiem też, że mam jeszcze rezerwy. W tym roku wynik 2:29 pobiegłem dużo mniejszym nakładem sił, niż te same 2:29 w Łodzi (2016). Trenowałem do tego wyniku na dużo niższej objętości, bo średnio po 110 km tygodniowo. Do Orlenu 2017 (czyli przed wynikiem 2:28) biegałem po 160 km, a kilkukrotnie przekraczałem nawet 200 km w ciągu jednego tygodnia. No i ostatnia rzecz, aktualnie jestem po prostu grubszy. W Łodzi ważyłem 62 kg, teraz 5 kg więcej, a mimo tego pobiegłem to samo.

110 km tygodniowo dało 2:29? Jak na Ciebie i ten wynik zaskakująco mało.

To była świadoma decyzja. Podczas przygotowań do poprzedniego maratonu w roku 2017 biegałem rekordowo dużo. Doszedłem już do takich wartości w kilometrażu, że więcej nie byłbym w stanie dołożyć. Dlatego stwierdziłem, że muszę się pod tym względem trochę cofnąć. Chciałem, żeby organizm odpoczął od tak wysokiej objętości jak 160-200 km.

Zmniejszyłeś objętość, ale z drugiej strony zacząłeś biegać górskie ultra. Czy sto kilometrów w Krynicy, które pobiegłeś rok temu (czas 9:43 i 7 miejsce OPEN) i planujesz pobiec tego lata, wpisują się w koncepcję przygotowań do 140 minut?

Pomysł na ultra i w ogóle bieganie po górach wziął się z czegoś innego niż z szukania formy fizycznej. Jakbyś zapytał się mnie w tej chwili, czy 2:20 jest możliwe? Pod względem przygotowania fizycznego, odpowiem, że tak. Wiem o tym, że jestem w stanie przygotować ciało, żeby przebiec 42 km w tempie 3:20 na km. Ale myślę, że większym problemem jest przygotowanie się psychicznie do tego zadania. Zacząłem biegać po górach, żeby zostając w mocnym treningu jednocześnie odpocząć mentalnie. Odpocząć od tego ciągłego liczenia minut i sekund. Góry mają romantyzm, którego nie ma ulica. W górach nic nikomu nie mówi czas, jaki uzyskałeś. Kiedy pobiegnę w górach 50 km w 5 godzin, to nie jest to żadna informacja o formie. Nikt nie będzie miał pojęcia, czy pobiegłem szybko, czy wolno, czy się obijałem, czy trasa była trudna. Ale gdybym pobiegł maraton uliczny w 2:35, byłoby wiadomo, że to porażka. Góry zrzucają ze mnie presję.

gronostaj4.jpgA co myślisz o koncepcji pod tytułem „szukanie zapasu prędkości”? Zastanawiałeś się nad tym, żeby poświęcić sezon czy dwa na trening pod krótszy dystans (3-5 km), żeby poprzez poprawę czasu na „piątkę” atakować z większym zapasem szybkości maraton?

No tak, podręcznikowo pewnie tak to powinno wyglądać. Ale z czego wynika takie podejście? Z tego, że w młodym wieku od krótszych dystansów zaczynali zawodowcy, a na maraton trafiali dopiero jako dojrzali biegacze. To jest trochę myślenie schematem, który nie do końca pasuje do amatorów bawiących się w ambitniejsze bieganie. Było w Polsce paru chłopaków, którzy chcąc poprawić się w maratonie zaczęli się skracać i raczej nie wychodziło im to na dobre. Chyba najlepszym przykładem będzie Łukasz Oskierko. W maratonie doszedł do wyniku 2:23, po czym zaczął trenować pod „piątkę”, żeby przygotować się do dużego skoku jakościowego na dystansie 42 km i jak sprawdzisz jego maratońską życiówkę okaże się, że od kilku lat wciąż jest na tym samym poziomie. Poza tym, mimo że bardzo poważnie traktuję swój cel, czyli 140 minut, to też chcę mieć trochę przyjemności z treningu, a nie ukrywam, że trening pod półtoraka czy trójkę jest dla mnie mało atrakcyjny.

Jesteś trenerem biegania, ale sam nie masz trenera. Może to byłaby jakaś atrakcyjna rezerwa do uruchomienia, żeby zbliżyć się do 2:20?

Z tyłu głowy mam taki pomysł, nawet mam kandydata. Nie jestem tylko przekonany, czy ta osoba zgodziłaby się na współpracę, bo byłbym dość trudnym w trenowaniu zawodnikiem…

W końcu od samego początku sam jesteś sobie sterem, żeglarzem i okrętem, a w przypadku współpracy z trenerem musiałbyś oddać komuś kontrolę.

Dlatego chyba bardziej niż trenera potrzebowałbym kogoś na zasadzie konsultanta. Kogoś, kto doradzi, spojrzy z boku, coś lekko zmodyfikuje. Na pewno nie udałaby się współpraca z osobą, która nie potrafiłaby mi uzasadnić, dlaczego mam wykonać taki a nie inny trening, a jedynie wydawałaby polecenia. Ale fakt, że w posiadaniu trenera jest rezerwa. W tym roku byłem w dużym gazie podczas Półmaratonu Warszawskiego i być może wcale nie powinienem jechać do Warszawy na dwa tygodnie przed maratonem. Być może zabrakło osoby, która powiedziałaby – dobra już nie szalej, odpuść ten start, a cały ogień niech pójdzie na 42 km.

Twój projekt przypomina mi pod paroma względami słynne 2:30, jakie zadeklarował Mezo. W jego przypadku nie udało się zrealizować celu i generalnie odniosłem wrażenie, że cała misja „2:30” w jakimś stopniu go spaliła. Jest też wielu innych biegaczy amatorów, którzy podobnie jak Ty celują w wyniki z wyższej półki i najczęściej ta ambicja kończy się kontuzjami, długimi przerwami w treningu (wspomniany Łukasz Oskierko, Mikołaj Raczyński, Bartosz Olszewski). Ty natomiast od 7 lat ciągle jesteś w grze. Nie było roku, żebyś nie startował na dystansie od maratonu w górę. Omijają Cię kontuzję, nie tracisz zapału do realizacji celu. Jak Ty to robisz?

Mam szczęście. Kontuzje często są spowodowane czynnikiem losowym i mi ten los jak na razie sprzyja. Choć jeśli zobaczyłbyś jak się rozciągam, albo jaką mam mobilność w stawach to najprawdopodobniej wysłałbyś mnie na stół do fizjoterapeuty. Ale jak to mówi Grzesiek Gronostaj, na maratonie musisz być jak stary diesel – gdzieś coś skrzypi, coś kapie, ale jedziesz i nie ma co tam specjalnie grzebać w środku. Sam nigdy nie byłem u fizjo, a może okazałoby się, że są w tym elemencie jakieś rezerwy. Jeśli chodzi o sferę psychiczną, radzenie sobie z presją i oczekiwaniami to jest trudniej. Zwłaszcza prowadzenie bloga, pisanie otwarcie o treningach, o tym co wychodzi, co nie wychodzi jest dla mnie mocno obciążające psychicznie. Mimo że, akurat poziom kultury – jeśli chodzi o komunikację, wyrażanie opinii – wśród czytelników 140minut.pl jest rewelacyjny. Przez kilka lat pisania bloga, spotkałem się zaledwie z 3-4 komentarzami, które mnie zabolały. Oczywiście wszystko ma swoje plusy i minusy. To że piszę o bieganiu też motywuje, jeśli coś zadeklaruję publicznie jest mi łatwiej to zrealizować.

No i kolejna rzecz, że dostajesz też bezpośrednie wsparcie od czytelników bloga, którzy dopingują Cię na biegach. Pisałeś w relacji z ostatniego OWM, że ten zastrzyk energii, jaką otrzymałeś od swoich kibiców był naprawdę budujący.

To jest coś niesamowitego. Doping od czytelników, który dostaję na zawodach daje bardzo dużego kopa. A pamiętam jak jeszcze kilka lat temu biegłem wspólnie z Grześkiem Gronostajem i Tomkiem Sobczykiem, to mógł być Nocny Wrocław Półmaraton i na każdym zakręcie stali ich kibice, którzy krzyczeli: Brawo Tomek! Dawaj Grzesiek! I ty trzeci! (śmiech). Kurczę, myślałem sobie wtedy „ale mają wsparcie, jakie to jest fajne, jakie motywujące”. Faktycznie, w tym roku podczas Orlenu odniosłem wrażenie, że nastąpił pewien przełom, jeśli chodzi o moją biegową rozpoznawalność. Gdzieś w okolicach 2 km była agrafka i po nawrotce mijaliśmy się z całym peletonem innych maratończyków. Biegłem wspólnie z Kamilem Leśniakiem, który jest przecież bardzo popularną osobą w biegowym światku, ale powiem szczerze, że na ilość otrzymanego od ludzi dopingu śmiało mógłbym z nim w tamtym momencie rywalizować. To było bardzo miłe, szalenie za to dziękuję, takie wsparcie naprawdę daje dodatkową moc.

Biegasz – jak na amatora – ponadprzeciętnie, jesteś chwalony za bloga i lekkie pióro, za niedługo bierzesz ślub z piękną narzeczoną. Czy Ty w ogóle masz jakieś słabsze strony?

No pewnie, że mam. Jestem pracoholikiem.

Tak, to jest rzeczywiście duża wada… Idealna, żeby ją wskazać przy rozmowie o pracę: jestem pracoholikiem i nadmiernym perfekcjonistą (śmiech).

Ale rzeczywiście tak jest (śmiech). W konsekwencji zaniedbuję swoje życie towarzyskie. Znajomi mi nigdy tego nie powiedzą, ale myślę, że uważają mnie za trochę aspołecznego. Ciężko jest mnie namówić na wyjście na piwo albo grilla, jestem bardzo oddany tym projektom, które realizuję, a jest ich w tej chwili przesyt. Może to zabrzmi brutalnie, ale nawet czas spędzony z narzeczoną muszę planować w kalendarzu. To już nie jest zdrowe. Wiem o tym, staram się z tym walczyć, uczyć spontaniczności, ale jestem osobą która lubi mieć wszystko idealnie rozpisane i zaplanowane.

gronostaj2.jpg Wierzysz w 140 minut?

Wierzę.

Jak bardzo?

To się zmienia. Są takie chwile, kiedy myślę „Tak, zrobię to!” a czasami przychodzi jakiś smutny październikowy wieczór, wychodzę na rozbieganie i ledwo podrywam nogi od ziemi przy tempie 4:50/km. Mam wtedy w głowie „Kurde, nie ma szans, żeby to się kiedykolwiek udało”. Fizycznie, jestem pewny, że moje ciało dałoby radę, ale psychicznie nie mam już tej pewności. Jedno mogę powiedzieć, w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie ma sensu umierać za te 140 minut. Nie oddałbym za zrealizowanie celu całego swojego życia. Zrozumiałem, że to nie cel sam w sobie jest najważniejszy, ale droga do jego realizacji.

Jeśli pobiegniesz kiedyś maraton w 2:20 i nie będzie już celu, ani tej drogi, co wtedy?

Jeśli pobiegnę maraton w 140 minut, znajdę sobie inne wyzwanie.

130 minut?

Nie, ten koncept będzie już dla mnie wyczerpany. Na pewno nie dam się drugi raz namówić na podobną walkę o konkretny czas. Ale jeśli by się tak rzeczywiście stało, że pobiegnę maraton w 2:20, to znajdę sobie nowe wyzwanie. Może będzie nim jakiś ekstremalny bieg na drugim końcu świata, a może po prostu kolekcjonowanie znaczków. Chociaż nie… od biegania już raczej nie odejdę, jest to rzecz która stanowi oś mojego życia. Ale chcę tutaj zaznaczyć, że ja też nie jestem osobą, która czerpie jakąś super przyjemność z wyjścia na 15 km rozbiegania rano. Endorfinki? Ok, czasami się pojawią, ale mnie napędza przede wszystkim dążenie do celu i rywalizacja. Mój kolega kiedyś trafnie to ujął: Andrzej, Ciebie nie kręci rekreacja tylko igrzyska.

Utrzymujesz jeszcze kontakt z kumplem z pamiętnej rozmowy na Wyspie Słodowej sprzed 7 lat? Nie żałujesz, że nie powiedziałeś wtedy 2:30 zamiast 2:20?

Byłoby już po zabawie, także nie żałuję. A co do Darka, to tak, ciągle mamy kontakt. Nawet mogę powiedzieć, że jest w pewnym sensie moim menadżerem (śmiech).

W 2017 roku przy okazji Orlen Warsaw Marathon zostałeś po biegu zabrany na kontrolę antydopingową razem z m.in. Arturem Kozłowskim. Nic nie wyszło?

To była jedna z lepszych historii jaką przeżyłem, na pewno będę o niej jeszcze nieraz odpowiadał. Ale tak, nic nie wyszło, jestem czysty. Artur Kozłowski, z którym wtedy miałem okazję chwilę porozmawiać stwierdził, że brak wiadomości, to dobra wiadomość, a ja żadnego zawiadomienia o wykryciu niedozwolonych substancji ciągle nie otrzymałem.

Uff, czyli po prostu jesteś koniem. Dzięki za rozmowę.

Dzięki i pozdrawiam wszystkich czytelników bieganie.pl!

Możliwość komentowania została wyłączona.