28 lipca 2016 Redakcja Bieganie.pl Sport

Historia Jacka Wichowskiego z runningfactory.pl


Adam Klein, bieganie.pl: Znam Jacka od kilku lat. We wrześniu i październiku 2010 roku prowadziliśmy nawet razem pierwsze w Polsce zajęcia BiegamBoLubię na warszawskim stadionie SKRY. 29 lutego 2016, po życiówce w Wiązownej przysłał mi SMSa: "Hej Adam. Wystarczyło 12 lat treningu i w końcu poszło 14:55". Oczywiście to ironia. "Wystarczyło 12 lat" 🙂 . Na początku marca spotkaliśmy się przy okazji premiery Nike Luner Epic, gdzie przy okazji pokazywania buta postanowiłem nagrać z nim kilka słów na temat zmian treningowych jakie poczynił. Ja nic wtedy nie wiedziałem o jego problemach zdrowotnych. Ba, on właściwie nic nie wiedział i raczej beztrosko czekał na rezonans magnetyczny wyznaczony na 18 marca. Zapraszam was do przeczytania jego historii i odwiedzania jego motywacyjno/sportowego bloga, który właśnie rozpoczął pod adresem: runningfactory.pl.

***

Aktywny fizycznie byłem od zawsze. To była dość naturalna droga, bo co tu robić mieszkając na małej wsi oddalonej kilkanaście kilometrów od miasta. Po nauce i wypełnieniu obowiązków domowych było tylko kilka opcji: doskonalenie swoich umiejętności w 2 gry na Pegasusie (ciekawe kto pamięta jeszcze Bombermana lub Czołgi), haratanie w gałę z kolegami, jazdę na rowerze lub biegi w bliżej nieokreślonym celu i kierunku więc czy chciałem czy nie ruszać się trzeba było.

Nawet łapałem się do reprezentacji szkoły podstawowej w biegach przełajowych ale zawsze odpadałem w kolejnej rundzie więc nie wiązałem z tym sportem jakieś przyszłości, szczególnie, że wydawał się nudny. Wolałem marzyć o karierze Ronaldo, tego prawdziwego, brazylijskiego. Szkoda, że jedyna osoba, która mogłaby mnie wozić wtedy na treningi musiała ciężko pracować.

Przyszedł czas liceum, szkoła w „wielkim” mieście, Nowym Dworze Mazowieckim i punkt zwrotny. Dalej na tle kolegów z klasy (było nas 4 w profilu lingwistycznym) wyróżniałem się na zaliczeniach z w-fu i wtedy wyciągnął do mnie pomocną dłoń jeden człowiek-on wie o kim mowa. Przekonał mnie i moją mamę, że może warto spróbować, wsadził w samochód i zawiózł do Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie.

Dość przypadkowo trafiliśmy na trenera, który okazał się jednym z najlepszych specjalistów od biegów średnich w Polsce i tak zaczęła się moja przygoda z lekkoatletyką. Jednak chyba natura nie obdarowała mnie zbyt dużym talentem szybkościowym bo nigdy nie wyróżniłem się na 400 czy 800m. Były to dystanse, do których się szlifowałem, „śrubując” swoje rekordy życiowe do odpowiednio 50s i 1.52min. Było jeszcze liźnięcie 1500m ale tutaj również bez szału, 3.51min. Najdłuższy dystans jaki pokonałem na stadionie to 2000m z odpaleniem pierwszego okrążenia na rekord Polski więc sami już musicie się domyśleć jak to się skończyło… Były jeszcze gdzieś po drodze akademickie przełaje ale nigdy nie poprzedzone dłuższymi przygotowaniami czyli zawsze tęgie lanie od rywali.

Teraz trochę żałuję, że nigdy nie spróbowałem biegów długich w moim „profi” sportowym etapie życia ale widocznie tak musiało być. Teraz gdy jestem nieco mądrzejszy i bardziej doświadczony wiem też, że nigdy nie pomogłem sobie uzyskiwać dobrych wyników na zawodach poprzez właściwe zachowania okołotreningowe, bo samo kręcenie czasów poszczególnych odcinków zadawanych przez trenera to za mało.

Studia się kończą, progresu wynikowego brak, awersja do biegania narasta, pora się życiowo zacząć ogarniać, szukać pracy, mieszkania itd. Tysiące powodów aby skończyć z bieganiem co też nastąpiło. W końcu postanowiłem żyć, bawić się i przestać marzyć o igrzyskach bo raczej w tej dyscyplinie sportu mi nie groziły. Tak szumiałem prze 1,5roku aż zaczęło mi czegoś brakować.

Gdzieś przez dorywcze prace ciągle byłem obok biegania, oglądałem zawody na stadionach ale też czułem klimat rosnącej popularności biegów masowych, tę specyficzną mieszankę aromatów endorfin, potu i bengaja.

Wiedziałem, że na bieżnię już nie wrócę ale ulica, czemu nie, pomyślałem… Zacząłem też się bardziej interesować treningiem bo skoro choćby Amerykanie potrafią kręcić czasy około 13min na 5km to dlaczego Polacy biegają już minutę wolniej. Wyznaczyłem sobie pierwszy cel, złamanie 15min na 5km i rozpocząłem przygotowania poszerzając swoją wiedzę w zakresie treningu wytrzymałościowego oraz konsultując to z bardziej doświadczonymi kolegami. Złożyłem publicznie deklarację, że jak to zrobię to mogę kończyć spełniony.

Nie wiedziałem, że początki będą takie trudne, 20min, 19min, zatrzymałem się na 16 i czułem, że uczę się biegać od nowa wciskając trening gdzieś bardzo rano przed pracę lub bardzo późno po.

Nie myślałem, że zejdzie się 5lat z realizacją tego mojego celu ale w lutym 2016 roku w Wiązownej w końcu pękło. Zegar wskazał dokładnie 14:55. Byłem przeszczęśliwy i wcale nie chciałem kończyć, wręcz odwrotnie, postanowiłem postraszyć zawodowców na Mistrzostwach Polski w biegu na 5km.

(Zaczął już wtedy mi świtać pomysł na blog bo skoro znalazłem złoty środek i potrafię połączyć pracę biurową w corpo z prowadzeniem własnej firmy, różnych zajęć, wykładów, trenowaniem innych czyli łącznie około 1,5 etatu, a przy okazji jeszcze biegam przyzwoicie to czemu nie podzielić się tą wiedzą z innymi? Chciałem stworzyć coś co będzie czymś więcej niż tylko zrobieniem sobie kolejnego selfie po treningu.)

Zbliżał się półmaraton Warszawski, ja w życiowej formie, postanowiłem więc to wykorzystać i zrobić doskonały trening wytrzymałościowy, spróbować pobiec 1:09, może 1:08 przy wietrze w plecy. Tydzień przed startem wróciłem z weekendowego obozu w górach, który prowadziłem i gdzie dostałem powiadomienie o wynikach rezonansu głowy. Zacząłem diagnozować dziwne objawy, które miałem od dawna, a które łączyłem z wysiłkiem i stanem ekstazy running high.

Niestety myliłem się bardzo. Opis, który otrzymałem ściął mnie z nóg: W prawym płacie skroniowym widoczna jest duża zmiana (wym. ok. 66 x 40 x 41 mm)Gangliglioma?…
Fraza „nowotworowy guz mózgu” dla mnie wtedy zabrzmiał jak wyrok, byłem w hipnozie. W ciągu 2 tygodni leżałem już na stole operacyjnym, nie miałem innego wyjścia.

***

Podobno miałem dużo szczęścia w nieszczęściu ale też na pewno temu szczęściu pomogłem. Mózg to jeden z kluczowych narządów dla prawidłowego funkcjonowania naszego ciała i chyba nie trzeba nikogo do tego przekonywać. A u mnie ten narząd kilka, a może nawet i kilkanaście lat temu został zaatakowany przez wroga, który po woli narastał, przybierał na masie, na sile i niszczył korę mózgową, a co za tym idzie utrudniał normalne działanie. Niezbędny był zatem zabieg chirurgiczny, którego efektem oprócz usunięcia niechcianego gościa było także wycięcie kawałka zdrowego elementu płata skroniowego.

Nie wiem czy to standard ale w moim przypadku, ponieważ zabieg był związany z trepanacją czaszki musiałem podpisać zgody na sporo ryzyk z nim związanych jak paraliż kończyn, zaburzenie widzenia czy upośledzenie pamięci. Wynika to z tego, że w mózgu są miliony neuronów, które odpowiadają za pewne czynności i których nie można odbudować po uprzednim uszkodzeniu ale za to można pracować nad nowymi połączeniami, które zastąpią te uszkodzone, a to wszystko dzięki plastyczności mózgu. Aby jednak tak się stało mózg musi być dobrze zaopatrzony w tlen i składniki odżywcze. Te natomiast docierają do celu przez naczynia włosowate, których jako reprezentant sportów wytrzymałościowych mam więcej i mają one większy przekrój-punkt dla mnie w tej walce.

„Aby dobrze funkcjonować, mózg potrzebuje tlenu. A tlenu dostarcza hemoglobina zawarta we krwi, która dopływa tętnicami…” Pracowałem też nad rezerwą kognitywną czyli takim buforem bezpieczeństwa na wypadek uszkodzenia naszego najcenniejszego narządu. Chodziło o to aby cały czas stymulować mózg nowymi bodźcami i przy ewentualnych stratach w neuronach móc zastąpić szybko innymi połączeniami.

I to by było na tyle z teorii, a jak było w praktyce… Przebudzenie dzień po zabiegu, lewa ręka się rusza, noga też i palce tańczą jak im zagram. Uff, paraliż lewej strony wykluczony. Teraz szybko, jak nazywał się mój lekarz, bez zastanowienia odpowiedz w myślach, kolejny punkt dla mnie, zagrożona pamięć krótkotrwała bez zarzutów. Lewy kąt widzenia, macham palcami, wszystko widzę i liczę bez zastrzeżeń szybciej niż w excelu. Bolą mnie tylko 2 rzeczy: szczęka ale zwalam na opuchliznę (i słusznie co potem się okazało) oraz achillesy! Ze 3 dni mnie rwały jak bym wspięcia z gryfem 200kg robił albo jakby mnie ciągali między salami zamiast wieźć na łóżku. Skąd ten ból? Do dziś nie wiem i raczej się już nie dowiem, a może faktycznie mnie ciągali:)

powr t 3

 
Jeszcze rekonwalescencja. Google mi powiedziały, że może trwać miesiącami, że po kilku tygodniach wstanę z łóżka co ja zrobiłem dzień po zabiegu za potrzebą (cewnik strasznie boli). Sporo osób mnie odwiedzało i chcąc być gościnny każdego odprowadzałem, szedłem na spacer, aż pewnego razu policzyłem na mapie, że 6,5km wyszły wokół kompleksu szpitalnego. Dyżurna pielęgniarek na pytanie odwiedzającej mnie koleżanki, w której sali leżę, udzieliła odpowiedzi z numerem, dodając jednak od razu, że i tak nigdy mnie tam nie ma. Czyli powrót do sił bardzo szybki niczym moja życiówka na 60m ze szkoły podstawowej, jakieś 9s (pomiar ręczny oczywiście, na betonowym boisku), po tygodniu zdjęcie szwów i wypis do domu. Po trzech tygodniach spróbowałem lekkiego biegu (całe 2km) ale rany były jeszcze zbyt świeże więc odpuściłem sobie jeszcze 1dzień. Wiele osób po takim czasie jeszcze leży w łóżku szpitalnym…

W tym całym procesie dochodzenia do siebie uważam, że nie bez znaczenia miał również fakt, że byłem w życiowej formie biegowej. 2,5tyg. przed zabiegiem zrobiłem 3x3km śr. po 3.10 zakwaszając się na 2mmole czyli jak na biegu ciągłym. I teraz cała energia drzemiąca w moim organizmie, która miała eksplodować podczas Półmaratonu Warszawskiego została wykorzystana tydzień później do obudowy po operacji.

Jest jeszcze sfera psychologiczna, która wg mnie odgrywa również niebagatelną rolę w takich skrajnych sytuacjach. Podstawą jest pozytywne myślenie i to poza małymi kryzysami udawało mi się zachować. Pomogła mi również natura sportowca czyli osoby, która nie odpuszcza, nie poddaje się, ma większą tolerancję na ból i walczy do końca. Podszedłem do tego doświadczenia jak do wyścigu, najtrudniejszego i najbardziej wymagającego w moim życiu z najcenniejszą nagrodą. Przyjąłem taktykę ofensywną, bez kompromisów i półśrodków, interesowało mnie tylko zwycięstwo nad tym podstępnym przeciwnikiem, który w skrajnych przypadkiem jest mistrzem biegania tyłem. Wiedziałem ile jeszcze przede mną wspaniałych chwil, momentów, emocji w przyszłości i nie zamierzałem się łatwo poddawać. Czy to pomogło? Ciężko naukowo zweryfikować.

Bieganie dało mi również wsparcie w przetrwaniu najtrudniejszych chwil przed operacją. Od potwierdzenia diagnozy musiałem czekać 2tygodnie na zabieg, bardzo długie 2 tygodnie. Ponieważ nie chodziłem już do pracy, miałem mnóstwo czasu na myślenie, co nie było wcale dobre. Aby uciec nieco od tych czarnych refleksji egzystencjalnych, po prostu biegałem. Ponieważ lekarz mi nie zabronił to biegałem dużo. Skupiałem się wtedy na oddechu, na technice, na kroku, na wszystkim oprócz tego co mnie za chwilę czeka. To był mój czas, który chciałem w pełni wykorzystać-cudowny stan. I pomagało, a wracając do domu nie miałem już siły myśleć dalej bo byłem tak zarąbany.

W 3tyg. do operacji zrobiłem 430km, w ostatnim tygodniu zaliczyłem 2treningi tempowe dzień po dniu. Jeden z czołowym polskim przeszkodowcem, drugi z bardzo dobrym maratończykiem i dałem radę bo byłem przecież w życiowej formie. Wszystko niepoprawnie metodycznie, ale nie to było wtedy najważniejsze. Najważniejsze było znalezienie dla mnie odskoczni od tego całego napięcia i bieganie mi ją dawało. Ruszałem się do ostatniego dnia wyjazdu do szpitala.

Chyba naprawdę jestem szczęściarzem ale takim świadomym, który rozumie i docenia to co go spotkało. Los się do mnie uśmiechnął, trafiłem na wspaniały zespół lekarski, do zaleceń którego się stosowałem i które były dla mnie najważniejsze. Ale jestem też szczęściarzem bo zacząłem kiedyś biegać i te dziesiątki tysięcy pokonanych kilometrów oddały mi swoją moc w tym granicznym doświadczeniu.

Dobrze jest mieć pasję.

***

Po tygodniu wyszedłem ze szpitala, a po trzech zacząłem próbować truchtać. Rokowania są dobre choć muszę się stale badać i kontrolować. Uważam, że jestem szczęściarzem bo jedną nogą byłem już gdzie indziej. W szpitalu złożyłem wiele deklaracji, m.in. taką, że jeżeli z tego wyjdę to założę blog żeby pokazać innym, że nie można się poddawać. Że trzeba walczyć i myśleć pozytywnie, a przy tym być aktywnym fizycznie bo to naprawdę pomaga. Chcę być inspiracją dla innych, którzy są w podobnej sytuacji ale nie zarzucając pierwotnego pomysłu być także pewnym merytorycznym wsparciem dla biegaczy amatorów.

To był mój najtrudniejszy wyścig w życiu i wyszedłem z niego zwycięsko. Przez te kilka tygodni przewartościowałem sobie wiele spraw i jeżeli wrócę do poprzedniego stylu życia, nad czym obecnie usilnie pracuję to na pewno będę mocniejszy psychicznie. Teraz wiem, że ból na treningu to jest czysta przyjemność. Trzymajcie kciuki i do zobaczenia na ścieżkach biegowych!

Źródło:
1. Najlepsze lekarstwo to my!  Frederic Saldmann 2015r.
2. http://www.szarakomorka.pl/cms/baza-wiedzy/zagadnienia/rezerwa-poznawcza

Więcej na Runningfactory.pl

jwichowski 12

Lipiec 2016, czyli już po operacji, Jacek i Bartek Olszewski w Lesie Bielańskim. 25 km, średnie tempo 4:49, tętno 133. Czyli nieźle jak na rekonwalescenta.

Możliwość komentowania została wyłączona.