20 września 2017 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Znowu ta Warszawa


Wszyscy znamy te historie od zera do bohatera. Miał trzydzieści dwa kilo nadwagi, siedział przed ekranem i pił piwo aż któregoś dnia coś się wydarzyło. Zamienił piwo na wodę mineralną i golonkę na odżywcze koktajle. Zamiast przysiadów przy lodówce o północy zaczął wychodzić na treningi i po dwóch latach schudł czterdzieści kilo, przebiegł maraton poniżej trzech godzin. Oto jedna z takich historii. No może nie całkiem.

Jeszcze niedawno zadawałem sobie pytanie – po co ja to robię, po co kolejny raz właściwie na żywca biegnę ten nieszczęsny Maraton Warszawski? Przecież jest jasne, to będzie kolejna porażka, przybiegnę może już nie półtorej godziny wolniej niż życiówka i kilka dni będę chodził bokiem. No to, co? Tak czy inaczej warto to przeżyć.

2009

Wrzesień, w połowie prowadzę grupę na 3.30 podczas Maratonu Wrocławskiego, piszę tekst Pobiegnę w Warszawie, później faktycznie biegnę. Czas na mecie 3.02, czyli Boguś Barewski i jego grupa wdeptała mnie po drodze w ziemię, a raczej w asfalt, wydaje się, że wszystko jest na jak najlepszej drodze.

Rok później rezygnuję w ostatniej chwili ze startu. Nawet nie to, że mam dość Maratonu Warszawskiego czy startów. Nie mam siły ochoty na bieganie. Bieganie mnie boli, nie fizycznie uciska jakoś moją głowę, minie jeszcze wiele lat zanim zorientuję się, o co chodzi.

Kolejne lata to mniej lub bardziej powolne osuwanie się, zwieńczone spektakularną katastrofą. To znaczy osuwanie się na treningach, kiedy jest coraz mniej kilometrów a coraz więcej kilogramów. Z zazdrością czytam wpis ze swojego bloga, na którym narzekam, ze ważę aż 76,5 kg. Jakie wszystko jest względne.

2012

Maraton pierwszy raz kończy się na Narodowym. Startuję jak bym miał o ładne parę lat mniej, ponosi mnie młodzieńcza fantazja. Przypomina mi się Ukrainka, którą mijałem w połowie Maratonu Poznańskiego, zapytana na ile leci, odpowiedziała
– Na trzy godziny.
– To za szybko idziemy.
– Cierpieć budziem.

I tak jest do polowy z lekkością, radością, swobodą, później powoli jak żółw ociężale. Wbiegając na stadion czuję się jak wtedy, w 1980, kiedy przez bramę wbiegałem na Stadion Dziesięciolecia. To już nie to, co jeszcze trzy lata temu. Coś poszło nie tak, nie zastanawiam się, co.

Czuję dwie sprzeczne uczucia z jednej strony złość, bo przecież ponad pół godziny wolniej niż trzy lata wcześniej i zupełnie nie jestem w stanie tego zrozumieć. Z drugiej jest to coś. Bieg w szpalerze ludzi pod Poniatowszczakiem, kibice na Ursynowie, arbuzy na Arbuzowej i meta na Narodowym. Za rok lecę i znowu zakręcę się blisko trójki postanawiam. Wszystko da się odbudować.

2016

Minęły cztery lata. Dwa kolejne miałem silną alergię na Maraton Warszawski w 2015 pobiegłem, ostatni raz skończyć na Narodowym. Wynik żenujący, bo kolejny raz zacząłem jak bym chciał polecieć na 3.30. Wytrzymałość na poziomie minus siedem sprawiła, że skończyło się ponad 4.30.

Ale jestem znowu na starcie, spotykam znajomych rozmawiam. Gdzieś w tle niepokój, podobny do tego, kiedy wracałam na Maraton po Głoskowie. Co myślą, jakim człowiekiem mnie widzą? Planuję zgubienie się w tłumie, ale znajduje mnie Karol.
Stoimy na starcie, jest świetnie, konstatuję, że mniej niż lata temu osób korzysta z maści opartych na kamforze, przemówienia, na szczęście krótkie, później leci Sen o Warszawie i jak zawsze, jak co roku płyną mi łzy. Nie wiem, czemu, ale tak jest zawsze. Nawet nie chowam twarzy.

Przez rok zastanawiałem się na tym, po co? Po co wystawiam się na strzał, decyduję na cierpienie, na straszliwą złość na siebie. Brzuch wydęty na antydepresantach nie chce mnie opuścić, usiłuję biegać z naciskiem na usiłuję, ale mimo wszystko wracam.

Biegniemy spokojnie od startu, kolejne kilometry po sześć minut, czuję, że za jakiś czas i to będzie za szybko. Cieszę się biegiem, a właściwie „biegiem”. Szuramy sobie z godnością zachwycając pogodą, widokami, ciesząc towarzystwem. Kiedy trafia mnie kryzys, już po prawej stronie Wisły jakiś czas idę, obok ZOO ktoś z biegaczy wciska mi tabletki Dekstro, po kilku minutach zaczyna biec.

Dalej jest już z góry, to znaczy jest trochę pod górę, wbiegam (naprawdę) na wiadukt nad Dworcem Gdańskim zbiegam z pl. Wilsona i wspominam 1995 rok, skręcam w Gwiaździstą, prawie na jej końcu widzę R z transparentem. Napisu, wstyd przyznać, nie zdążyłem przeczytać. Ostatnia prosta, długa strasznie.

Tłum się zagęszcza, zaczynam biec, już nie truchtać. Widoczna z daleka brama, później czuję, że znowu mam to, co na starcie. Za metą czeka Karol, Kuba Sobczak sugeruje szybsze wyjście ze strefy mety, no tłum raczej się już nie zbierze. Czas beznadziejny, ale mnie to nie obchodzi. Płaczę i sam nie wiem, czy to radość czy wręcz przeciwnie.

W tym roku z treningiem zdecydowanie lepiej nie jest, będę cierpiał, wściekał się i myślał, że za rok to ja wszystkim pokażę, znajdę szpilkę i spuszczę powietrze z mojego brzucha, przebiegnę w trzy tysiące kilometrów i kto wie, może nawet wygram ze swoją szefową.

I już wiem, dlaczego w kolejnych latach wracam na start Maratonu Warszawskiego. Bo to jest ten jedyny, mój ukochany maraton, prawdziwy Maraton Warszawski z duszą, latami historii dziesiątkami ludzkich dramatów i ogromnego szczęścia. Bo stając tu na starcie jeszcze raz mogę spojrzeć na swoje życie i jeszcze raz uwierzyć, że nie wszystko stracone, że mogę zmienić swoje życie nawet nie na lepsze, ale na fantastyczne.

***

Wojtek biega w Maratonie Warszawskim od dawna. Jeszcze dawniejszą historię możecie przeczytać TUTAJ.

Możliwość komentowania została wyłączona.