5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Berlin Marathon A.D. 1989


Rok 1989 był rokiem niezwykłym. W kraju zaświeciła jutrzenka swobody.
Wolność słowa, zapowiedź odejścia znienawidzonego reżimu, były niczym silny,
ostry a piękny zapach, od którego aż kręci się w głowie. Osoby, które nie
przeżyły ponurych czasów dyktatury, nie zrozumieją nigdy tego wielkiego
entuzjazmu, który zamieszkał w ludzkich sercach. Brzmi to patetycznie, ale tak
to wówczas większość z nas odczuwała.

Poza śledzeniem wydarzeń z pierwszych stron gazet, każdy z nas miał inne
ważne, prywatne sprawy. Dla mnie jednym z wydarzeń tego niesamowitego roku był
start w maratonie. Wczesnym latem, tuż po wyborach 6 czerwca postanowiłem
wystartować w jednym z trzech największych maratonów na świecie – w Berlinie. A było to
możliwe dzięki temu, że oto każdy obywatel mógł wreszcie swobodnie podróżować.
Paszport we własnej szufladzie był wówczas symbolem odzyskiwanych wolności
obywatelskich.

Nie był to mój pierwszy maraton. Po raz pierwszy przebiegłem maraton w
Warszawie w 1987 roku, a następny w rok później na tej samej trasie. Oba były
dla mnie wielkim przeżyciem. Wówczas wiele słyszałem o maratonie berlińskim.
Wzięcie w nim udziału było jednak trochę jak marzenie. Zmiany w Polsce pozwoliły
mi je zrealizować. Ale zacznijmy od początku.

Otwarcie granic dla Polaków uświadomiło mi dobitnie, że po półwieczu
komunizmu staliśmy się pariasami Europy. Lata mozolnych starań speców od
gospodarki planowej sprawiły, że siła nabywcza naszej waluty była taka, że nie
stać nas było za granicą prawie na nic. Średnia płaca nie przekraczała 30
dolarów miesięcznie. Jednak przedsiębiorczość Polaków była wielka, o czym miałem
się niebawem boleśnie przekonać.

Pewnego piątkowego popołudnia pakuję się więc i udaję na pociąg do Berlina.
Maraton za dwa dni w niedzielę. W kieszeni obok paszportu mam kilkadziesiąt
marek – oszczędności niemal całego życia. Na peronie dosyć pusto. Wjeżdża
pociąg. Wagony zamknięte. Nieliczni pasażerowie w panice biegają po peronie
szukając otwartego wagonu. Dostrzegam uchylone okno. Jeden skok i już jestem w
środku. Kilka osób idzie za moim przykładem. Jestem zadowolony, że mi się udało.
Dopiero gdy pociąg rusza i opada napięcie, uświadamiam sobie, że jestem w
jaskini lwa. Wagon, do którego wszedłem, "zajęty" jest przez liczną grupę
chamskich, agresywnych, podpitych i bezwzględnych handlarzy.

W owych czasach Polacy przechodzili intensywny kurs prawdziwej ekonomii, a w
Berlinie i Wiedniu odbywały się zajęcia praktyczne z rozumienia pojęcia
purchasing power parity. Owe męty okupujące wagon, do którego wdarłem
się nieproszony, jechały na handel. W tej nauce wolnego handlu wódka i papierosy
były ich pomocami naukowymi, a hasłem był zysk.

Drobni handlarze w owych czasach potrafili eksportować w swoich podróżnych
torbach nawet jaja i ser, które, nie zrażeni represjami berlińskiej policji,
sprzedawali pod dworcami i na bazarach.

Moje pojawienie się w pociągu nie wywołało entuzjazmu. Szybko podszedł do
mnie młody polski przedsiębiorca i spytał "po co tu k… wlazłeś". Jako typowy
biznesmen nie uosabiał – o ile pamiętam – cech greckiego olimpijczyka i z
łatwością dałbym sobie z nim radę. Jednak stała za nim siła w postaci kolegów,
którzy zaanektowali wagon, więc w rozmowie z nim, uśmiechając się niepewnie,
demonstrowałem uległość. Zażądał ode mnie wódki i nie uwierzył, że nie wiozę jej
na handel do Berlina. Był już gotów wyrzucić mnie z pociągu, co spowodowałoby
zapewne, że nie zdążyłbym na maraton, ale w końcu dał mi spokój i wrócił do
kolegów. Może czuł, że mitręży czas i mijają go następne kolejki?

Odetchnąłem z ulgą. Choć miejsc wolnych w przedziałach było sporo, wolałem o
nie nie pytać. Siedziałem w przejściu.

Względnie dobre warunki podróżowania skończyły się w Poznaniu. Tam okazało
się, że praktyczni mieszkańcy tego miasta, amatorzy podróży do Niemiec,
zaopatrzeni byli w klucze do drzwi wagonu, i do środka wdarł się tłum. Choć do
tej pory nie zmrużyłem oka, niepokojąc się za każdym razem, gdy któryś z moich
nowych anty-znajomych udawał się za potrzebą, to teraz warunki znacznie się
pogorszyły. Tłok zrobił się tak duży jak w tokijskim metrze w godzinach szczytu.
O siedzeniu na podłodze nie było już mowy. Co więcej, od Poznania do samego
Berlina nie tylko nie mogłem kucnąć, ale, co gorsza, stojąc nie mogłem nawet
ruszyć stopą.

Była to istna droga przez mękę. Szybko zaczęły mnie boleć nogi. Starałem się
zmieniać ich obciążenie. Raz na jednej nodze, raz na drugiej. Coś, co dla
zdrowego człowieka było wielką uciążliwością, dla mnie – w perspektywie
maratonu, w którym miałem wystartować za 30 godzin – było po prostu tragedią. Po
kilku godzinach podróży wyjście z pociągu było prawdziwą ulgą. Za sobą miałem
nieprzespaną, spędzoną w pozycji stojącej noc. Jednak berliński wrześniowy
poranek nastrajał mnie pozytywnie.

Udałem się do biura zawodów. Nie będę opisywał, jak duże wrażenie zrobiła na
mnie organizacja biura maratonu i targi sprzętu sportowego. Wspomnę tylko, że w
owym czasie punktem odniesienia były puste jeszcze w Polsce sklepy, gdzie na
półkach działów sportowych można było jedynie spotkać "obuwie sportowe" marki
Polsport (czy ta firma jeszcze istnieje?).

Jako zawodnik spoza "żelaznej kurtyny" uiściłem opłatę startową o połowę
niższą od regularnej. Wiele czasu spędziłem na zwiedzaniu centrum targowego.
Miałem już w ręku numer startowy, więc odetchnąłem z ulgą. Teraz podstawowym
problemem stał się nocleg.

Prawdę mówiąc, nie miałem nawet szans na nocleg w przyzwoitych warunkach. Co
prawda znałem adres do znajomego mojego brata w Berlinie Wschodnim, który
zapewne nie odmówiłby mi noclegu, ale istniało ryzyko, a nawet było wielce
prawdopodobne, że nie mógłbym następnego ranka wrócić do Berlina Zachodniego.
Otóż karni funkcjonariusze Straży Granicznej NRD z bólem serca wpuszczali
Polaków do swojej socjalistycznej ojczyzny, ale tylko w ruchu tranzytowym.
Zatem, jeśli ściśle zastosować przepisy o tranzycie, to po przekroczeniu granicy
między Berlinem Zachodnim a stolicą NRD, musiałbym jako podróżujący tranzytem
wrócić najpierw do Polski, aby z powrotem tranzytem do Berlina Zachodniego
przejechać przez NRD.

Na pobłażliwość z ich strony nie można było raczej liczyć, bo to Niemcy (z
NRD, ale zawsze Niemcy). Poza ich wyuczonym, lub jak chcą niektórzy, wrodzonym
szacunkiem dla prawa, odczuwali zawiść w stosunku do Polaków, którzy mogli
swobodnie podróżować do Berlina Zachodniego, podczas gdy oni nie mogli.Tak więc
byłem skazany na nocleg w strefie okupacyjnej zachodnich aliantów. Pozostało
pytanie, gdzie. O własnym pokoju w hotelu nawet nie myślałem z powodu
kosztów.

Musiałem szukać innego rozwiązania. Na terenie targów sprzętu sportowego
spotkałem grupkę Polaków, którzy mieli ten sam problem. Chętnie się do nich
przyłączyłem sądząc, że może wspólnie rozwiążemy problem noclegu. Nowi znajomi
mieli pomysł, ale marny. Chcieli poprosić administratorów budynku, żeby w zamian
za pomoc w sprzątaniu terenu po targach, pozwolili nam przenocować na ich
terenie. Byłem sceptycznie nastawiony, i rzeczywiście nic z tego nie wyszło.

Zapowiadało się na chłodną wrześniową noc, wiec nocleg pod gołym niebem też
nie wchodził w rachubę. Poszukiwania wolnego pokoju w pensjonatach, które
mijaliśmy idąc ulicą do stacji kolejki, nie przyniosły żadnego efektu – poza
maratonem w mieście trwały jakieś targi i wolnych pokoi po prostu nie było.
Ostatnią deską ratunku było schronisko młodzieżowe Wannsee.

Jedziemy tam kolejką. O miejsca pytamy tylko dla formalności, bo duży ruch w
holu mówi sam za siebie. Wolnych miejsc oczywiście nie ma. Tonący brzytwy się
chwyta. Wykorzystując zamieszanie spowodowane wejściem do hotelu dużej grupy
ludzi, przemykamy się w tłumie i już jesteśmy na piętrze, w holu, który pełni
funkcje świetlicy. Z naszego punktu widzenia to idealne miejsce na nocleg.
Jednak moi nowi znajomi są zbytnimi optymistami. Wystarczy, żeby ktoś nas
leżących tutaj zauważył, i już koniec noclegu. Dlatego pod pretekstem mycia,
wymykam się na klatkę schodową, i po chwili jestem już na ostatnim piętrze, na
platformie przed wejściem do maszynowni windy. Nie mam się nad czym zastanawiać.
Prawdopodobieństwo, że w nocy ktoś mnie tutaj zobaczy, jest naprawdę nikłe.

Po przeżyciach poprzedniej nocy, miejsce to wydaje mi się przytulną
sypialnią. Cieplej się ubieram i kładę się na betonowej posadzce. Przede mną 6
godzin względnego komfortu.

Gdy rano opuszczam moje legowisko, sprawdzam, co się dzieje z moimi
znajomymi. Jest dopiero po szóstej, a po nich nie ma nawet śladu. Spotkam
jednego z nich już po maratonie i dowiem się, że, przepędzeni ze schroniska, noc
spędzili na dworcu kolejowym.

Jadę kolejką w kierunku Reichstagu, w okolicy którego znajduje się
start. Dwie stacje przed celem wysiadam z pociągu. Jest godzina siódma,
pozostały więc dwie godziny do maratonu – postanawiam w okolicznym parku dokonać
ostatnich przygotowań do startu. Jest piękny, rześki poranek. Po dwu
kwadransach, posilony, przebrany w dres, wracam na stację. Jestem sam na
peronie. Mury i wystrój stacji nie zmieniły się od sprzed wojny. Taki Berlin
bardzo lubię. Jest taki sam jak w "Siedemnastu mgnieniach wiosny" jeśli ktoś
pamięta jeszcze ten serial. Ciszę słonecznego poranka przerywa wjeżdżająca na
peron kolejka. Otwierają się drzwi. W środku tłum ludzi. Nikt oczywiście nie
wychodzi. Z trudnością wciskam się do środka. Wagon po brzegi wypełniony jest
maratończykami. Wsiąkam w tę atmosferę, ot tego momentu zaczynam myśleć tylko o
biegu.

W trakcie rozgrzewki widzę jak wzdłuż muru, który z tamtej strony nazywany
jest antyfaszystowskim wałem obronnym, w nieregularnych odstępach stoją biegacze
i, opierając się o niego rękami, rozciągają mięśnie łydek. Wygląda to tak, jakby
próbowali obalić mur. Scena zupełnie niesamowita. Uśmiecham się żałując, że nie
mam ze sobą aparatu fotograficznego.

Nie znoszę tłumów. Jedyny, który toleruję, a nawet którego atmosferę lubię,
to tłum biegaczy oczekujących na start do biegu. Stoję w tym
kilkunastotysięcznym tłumie. Za chwilę start. W górę lecą tysiące baloników z
logo sponsora. 200 metrów dalej za murem i Bramą Brandenburską zaczyna się
radziecka strefa okupacyjna. Ludzie, którzy tam mieszkają widzą te baloniki i
wiedzą, że oznaczają start do maratonu ale nie mogą być tutaj z nami. Rok
później, gdy na zmienionej trasie wystartuje następny maraton, biegacze ruszą w
przeciwnym kierunku i przebiegną przez Bramę Brandenburską. Tym razem wezmą w
nim udział Niemcy zza Muru. NRD, jeden z dowodów obłąkania historii, przestanie
istnieć.

Bardzo dobrze wspominam tamten maraton. Poprawiłem rekord życiowy, co
napawało mnie dumą, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę moje przygody przed startem.
Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że przez lata maraton ten stanie się dla mnie
obowiązkowym punktem moich jesiennych planów startowych. Wszystko wskazuje na
to, że w tym roku również wystartuję w Berlinie. Będzie to mój 10 start w tym
maratonie. Pamiętam większość z nich. Jednak mimo upływu lat – ten pierwszy
pamiętam najbardziej.

Możliwość komentowania została wyłączona.