29 kwietnia 2016 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Krajobraz po porażce


„Teraz to już tylko dla zdrowia, tylko dla przyjemności, nie będę nigdzie startować, za czym ja gonię, po co mi to, jest tyle innych znacznie przyjemniejszych rzeczy w życiu” – ile razy takie myśli kołatały się po naszych głowach? Zastanawiałeś/łaś się nad tym? Co dzieje się w naszych umysłach po porażce i czy może być inaczej?

Scenariusz u chyba wszystkich, których to dotyka jest taki sam. Bo kto nie pisze poniższego scenariusza, nie ma później takich myśli. Dotyczy to już tych mocno zainfekowanych tych, którzy mają wyrzuty sumienia, gdy nie wyjdą na trening, bo się rozchorowali, tych, którzy nie zrealizują założenia tak jak, powinni, bo pogoda nie dawała na to szans, tych, którzy nie ulegają pokusom, że im się nie chce. Nie chce im się bardzo często, ale jest to uczucie tak normalne, że bez problemu je przełamują w imię wyższego, wręcz świętego celu. 

Najpierw go sobie wyznaczamy, jest data, jest impreza, jest założenie i jest dużo czasu, który i tak przecież goni. Mamy trenera lub korzystamy z gotowych rozwiązań i jest plan działania. Zaczyna się kierat. Wstawanie przed pracą o porach tak wczesnych, że ulice jeszcze nie zostały zbudowane lub wracanie z przebieżek o porach tak późnych, że w domu czekają na nas już tylko egipskie ciemności. Trwa to tygodnie, miesiące, zmieniają się pory roku, zmienia się nasz ubiór, ale nie zmienia się kierat. Kierat trwa. Bo nasz cel się zbliża, ale droga jeszcze daleka. Z naszych oszczędności wysupłaliśmy ciężko zarobiony grosz na nowe buty, na zegarek. Chcemy, aby coś tak prozaicznego jak sprzęt nie było przyczyną naszej klęski, bo przecież szkoda byłoby naszej pracy.  Testujemy żele lub produkty naturalne, zaczynamy patrzeć na to, co jemy. Z początku nie przyjmujemy do tego wagi, ale z upływem czasu coraz bardziej nasze życie przypomina szwajcarski zegarek. Imprezy? Większość z nich opuszczamy, inni świetnie się bawią, kiedyś byliśmy tacy sami jak oni. Teraz straciliśmy część znajomych, zyskując tych biegowych. Takie życie.

„Dobra tylko jeszcze ten jeden raz, a potem sobie pofolgujemy i znów będzie: „jedz, pij i popuszczaj pasa” – tak sobie to tłumaczymy. Wreszcie zaczynamy chodzić jak tygrysy w klatkach odliczamy dni, wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Szykujemy się na wojnę. Jak przed bitwą, ostatnia noc jest niespokojna, ale nie będzie mieć to wpływu, bo wcześniej się wysypialiśmy. Mamy wszystko pod kontrolą. Nerwowe oczekiwanie na wystrzał. Trzy, dwa, jeden…

Nienawiść i złość

Ostatnie kilometry, metry. Cierpimy jak cholera. Ba! Nawet cholerze nie życzylibyśmy takiego cierpienia. Mnogość niecenzuralnych słów przewijający się przez mózg świadczy o bogactwie naszego ojczystego języka oraz o naszej sromotnej porażce. Wreszcie meta. O niczym innym nie marzyliśmy, tylko o tym, aby przestać i aby już niczego nie musieć. NIGDY już niczego nie musieć. Mamy to w czterech literach. Czujemy upokorzenie, nie mamy siły na złość. Złość odczuwamy stojąc w korku, albo, gdy złapiemy gumę, tu urażona została nasza duma. Bardzo mocno została urażona, bo z każdym treningiem podnosząc strefę komfortu podnosiliśmy także jej poziom. I nie ważne, co powiedzą inni, bo Ci co byli blisko nas pukali się w czoło, ale wiedzieli ile nas to kosztowało i zdają sobie sprawę, że boli, a Ci co blisko nie byli, nie są tak istotni, będą rzucać żarcikami, lecz nie ruszy to nas zbytnio. Najgorzej będzie sobie poradzić ze sobą…

Nie chcemy tego, ale faza nienawiści do biegania mija niezwykle szybko. Mija zbyt szybko. Jeszcze wczoraj zastanawiałeś się nad swoim życiem, żaden wewnętrzny głos nie mówił, że ci to minie. Chciałeś się od tego uwolnić, bo przecież nie czerpiesz z tego przyjemności. Tyle ludzi wychodzi pobiegać, nie wychodzi na trening! Tylko kilkadziesiąt minut truchtu dla zdrowia! To przecież jest przyjemne, po co mi więcej? 

Wyciszenie i przemyślenia

I właśnie wtedy przychodzi faza druga – analiza. Zaczynamy dzielić włos na czworo. Szukamy przyczyn naszej katastrofy, bo przecież nie da się normalnie żyć. To jak kornik, który wierci dziurę w naszej głowie. „Treningi poszły nie w tym kierunku, co trzeba. Skurcze – pewnie za mało magnezu. Hmm za szybko zacząłem, przecież byłem gotowy na znacznie lepszy wynik. Ten start nie odzwierciedla mojej formy przecież to po prostu nie był mój dzień i jeszcze ta pogoda. Za mało jadłem, za dużo wypiłem. Nie wytrzymała głowa. Poniosło mnie.” – okazuje się, że nie jest trudno coś znaleźć. Nie jest aż tak istotne czy trafiliśmy z diagnozą w tym momencie. Ważne, że ją postawiliśmy i… NASTĘPNYM RAZEM BĘDZIE LEPIEJ.

Weszliśmy w fazę trzecią. Szukamy startu. Wciąż nie wiemy, po co, ale się zapisaliśmy. Zaczynamy wychodzić na pierwsze treningi. Na razie bez specjalnego zacięcia, ani bez przekonania, bo przecież jeszcze rany się nie zagoiły. Mijają tygodnie. Czas zrobił już swoje. Wracają chęci, wraca zapał, pojawia się nowy, lepszy plan i wraca kierat. Aż do momentu: TRZY, DWA, JEDEN…

Historia zatoczyła koło. W zależności od wyniku, albo będziemy ze sobą walczyć i siebie oszukiwać, albo nie będziemy. Pozostaje pytanie czy można tego wszystkiego uniknąć i nie mieć w sobie tego owczego pędu i nieustannie się tym cieszyć, bez dołków po prostu z czystej pasji? Być może, któraś z rad przemówi do tych rozgoryczonych porażkami.

Zbyt wysokie progi

Niekiedy padamy ofiarą zbyt wysokich wymagań wobec siebie. Stawiamy sobie tak wymagający cel, że nie mamy szansy na jego osiągnięcie, ale tego nie dostrzegamy. Potem, gdy nie wychodzi to nie potrafimy cieszyć, bo przecież „góra” pozostała niezdobyta. Nie przychodzi nam do głowy, że powinniśmy zadowolić się III lub IV obozem, a na atak szczytowy jest jeszcze za wcześnie, że droga na szczyt jest bardziej kręta i trzeba jeszcze dużo czasu, aby ją przebyć. Wyświechtane: „mierz siły na zamiary” dotyczy każdego biegacza i nas również.

Często gęsto

Ile startów w ciągu roku zaplanowaliście? Kilkanaście? A może kilkadziesiąt? Góry, asfalt, krótsze i dłuższe… Może czas wprowadzić jakąś selekcję? Duża liczba startów docelowych i nastawianie się na sukcesy w każdym z nich z pewnością doprowadzi nas na skraj biegowej przepaści. Za dużo, za często i zbyt intensywnie – to prędzej czy później bardzo, ale to bardzo mocno zaboli. Po Ci to?

Dłużej i wolniej

To też może być jedno z rozwiązań. Wycisnęliśmy już naprawdę dużo soku z cytryny i dalej próbujemy jeszcze parę kropelek. Może warto chwycić pomarańczkę? Spróbować czegoś innego. Np. jakiegoś biegu trailowego albo ultramaratonu, gdzie czas odrywa mniejszą rolę a satysfakcja jest równie duża. Do tego wyniki poprawiać będzie nam znacznie łatwiej, bo walka o sekundy i minuty przerodzi się w walkę o dziesiątki minut, a nawet więcej!

Facebookowa tablica

W wiosenne i jesienne weekendy zapełnia się zdjęciami, relacjami naszych biegowych znajomych. Dobrze im poszło. Ktoś poprawił życiówkę, ktoś pobiegł lepiej niż my, albo depcze nam po piętach, albo najgorszy wariat, że wszyscy się poprawili a my nie! Tragedia. Jest przykro. Bieganie jest jednak sportem indywidualnym i nie trzeba patrzeć na innych. Super, że znajomi motywują, jest jakaś rywalizacja, ale jeżeli zaczniecie się przejmować tym, co i jak robią inni, to wyżej opisany krajobraz po porażce może was dotknąć jeszcze niejednokrotnie. Masz swoją drogę do przebycia, to Twoja wędrówka. Nie oglądaj się, idź przed siebie!

Z nałogu papierosowego, narkotykowego,  alkoholowego należy się wyzwolić, bo przecież zdrowie mamy jedno, życie również i tyle w temacie. Ale rezygnować z biegania? Rzucić to w przysłowiową cholerę? Nie warto się oszukiwać, nie warto się obrażać, nie warto nawet łudzić się, że się z tego zrezygnuje. Po pierwsze dlatego, że to bezcelowe, a po drugie… Niemożliwe.

Możliwość komentowania została wyłączona.