5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Opowieści o Grunwaldzie cz.II


Setka z hakiem

Był rok 1999. Maj. Pierwsza połowa maja, a dokładniej czternastego maja.
Piątek. Tego dnia w Opolu rozgrywał się pierwszy cross na orientację Setka z
hakiem
na dystansie około 100km. Organizatorem był Harcerski Akademicki
Krąg Instruktorski Haki. Start odbywał się w grupkach 2-5 osobowych
(jako że nikt nie zdecydował się wyruszyć na taką eskapadę indywidualnie) co
5-10 minut. Pierwsi zawodnicy wystartowali około godziny 18:00.

Reguły "zawodów" były proste. Najpierw organizatorzy podyktowali wszystkim
"mniej więcej przebieg trasy" w stylu: "500 metrowa prosta, za stodołą bez dachu
ścieżka w las. Około 2 kilometrów lasu, potem polana po prawej i przez młodnik
do torów. Wzdłuż nich do wsi" i rozdali kolorowe mapki. Teren zapowiadał się
bardzo interesująco – część asfalt, większość jednak to leśne ścieżki i ostępy.
Na trasie było rozmieszczonych 10 punktów kontrolnych, na których należało
wykonać pewne czynności pomiarowe w celu późniejszego udowodnienia swojego tam
pobytu. Limit czasu – 24 godziny. Pogoda na starcie dobra. Zawodników troszkę
ponad pięćdziesiąt osób.

Uzbrojeni w kompasy, odzież przeciwdeszczową, 4 pary skarpetek, 2 pary butów,
prowiant i napoje startujemy o 18:30 w czwórkę. Michał, Sławek, Paweł i w
ostatniej chwili namówiona Klaudia. Początkowo trasa wiedzie przez dobrze znane
przedmieścia Opola więc biegniemy i na pierwszy punkt docieramy pierwsi, w
wyśmienitych humorach. Punkt jest ukryty w miejscu wpadania jakiejś rzeki (nie
znam jej nazwy) do Odry. Zanim do niego jednak dotrzemy przedzieramy się przez
nadrzeczne zarośla i efekcie w dalszą drogę ruszamy nieźle przemoczeni.

Zaczynamy się rozpędzać. To, oraz zbyt wesołe nastroje prowadzą do tego że
mijamy rozgałęzienie drogi i nadkładamy 3km. Musimy zawrócić. Następuje około
6km prostej asfaltowej drogi. Zanim docieramy do jej końca zapada już całkowita
noc. Skręcamy w las i z niejakim trudem odnajdujemy drogę do drugiego punktu,
który jest drewnianą wieżą obserwacyjną. Jedna grupka naszych rywali chcąc
uprościć sobie drogę postanowiła iść nie przez las ale jego skrajem. Niestety,
nie dość że drzewa przesłaniają im widok i w nocy nie mogą dostrzec wieży, to
jeszcze wieczorna rosa strasznie ich moczy. Buty praktycznie nie nadają się do
dalszej drogi.

Spożywamy pierwszy posiłek i ruszamy dalej. Las okazuje się tak gęsto
poprzecinany przecinkami że bez kompasu znalezienie drogi do wioski po
przeciwnej jego stronie byłoby chyba niemożliwe. Ale nasłuchując szczekania psów
idziemy w dobrym kierunku. O 23:30 jesteśmy powtórnie na drodze asfaltowej.
Następuję najnudniejszy etap zawodów: 15km drogi międzymiastowej, aż do
rozwidlenia szosy we wsi Krzywy Róg. Zaczyna padać, ale po niecałej godzinie
przestaje. Dwa tygodnie wcześniej startowaliśmy w Maratonie Wrocławskim, więc
asfalt daje się we znaki naszym kolanom. Ale energii dodaje nam to że jesteśmy
pierwsi. I tu niespodzianka: mapa którą otrzymaliśmy od organizatorów różni się
znacznie od rzeczywistości – okazuje się że akurat w okolicach Krzywego Rogu
szosa została znacznie przebudowana. Szczęściem orientujemy się szybko w tym
wszystkim i jesteśmy we wsi.

Jest to 35km. Trzeci punkt. 1:00 w nocy. Niestety Paweł rezygnuje z dalszej
drogi ze względu na ostry ból w kolanie. Zostawiamy go na przystanku autobusowym
(na którym spędzi 6 godzin oczekując na autobus), a sami w trójkę ruszamy dalej.
Zaraz za sklepem monopolowym jest, praktycznie niezauważalna, ścieżka w las. Z
mapy wynika, że czeka nas około 25km absolutnego lasu. Bez żadnych wiosek, dróg
bitych, punktów orientacyjnych. Same ścieżki.

Tragedia: wchodząc do lasu wpadam jedną nogą w jakąś dziurę pełną wody. Noga
po kostkę cała mokra, łącznie z butem. Nie zdaję sobie sprawy z powagi sytuacji
i nie zmieniam obuwia. Za błąd ten już niedługo zapłacę straszną cenę. Zmieniamy
tylko baterie w latarkach i wchodzimy w las.

Po tych kilku latach nie pamiętam już szczegółów całonocnego błądzenia po
lesie. Jedynym punktem orientacyjnym jest dla nas przecinająca las linia
kolejowa. Momentami chodzimy prawie po omacku – kończą nam się baterie więc
świecimy tylko jedną latarką. Kolejny punkt który musimy znaleźć jest według
mapy słupem kartograficznym. Dochodzimy do miejsca gdzie powinien się znajdować.
Dzika puszcza! Jak w takich zaroślach odszukać wbity w ziemię nie wiadomo ile
lat temu kamień! Tracimy 40 minut, ale w końcu jest! Doganiają nas rywale,
jednak zanim zorientują się gdzie jest słup my już idziemy w dalszą drogę i
muszą go szukać sami.

Po drodze Klaudia, która trzymała się dzielnie do tej pory postanawia
przenocować do rana. Zostawiamy ją samą w lesie. Później będziemy mieli z tego
powodu wyrzuty sumienia.

Robi się ranek. Gdzieś koło czwartej rano kolejny problem – ścieżka, która
miała nas wyprowadzić z lasu nagle kończy się! Młodnik. Co robić? Rozdzielamy
się. Ja idę w jedną stronę, Sławek w drugą i po pięciu minutach zawracamy. Zwiad
przynosi rozwiązanie: znalazłem drogę która biegnie mniej więcej w odpowiednim
kierunku. Jeszcze godzina i wychodzimy z lasu.

Około piątej robimy krótki odpoczynek. Zmieniamy buty. Teraz dopiero okazuje
się jakie konsekwencje poniosę za to że nie zmieniłem obuwia po wpadnięciu w
wykrot. Cała stopa jest zawilgotniała i spuchnięta. Skóra się pomarszczyła i
zaczyna schodzić. Trudno. Jakoś wytrzymam.

Zmęczenie zaczyna narastać. Na 50 kilometrze zaczynamy mieć problemy, ale
jeszcze jest OK. Tylko kolano boli mnie coraz bardziej. Znajdujemy szybko punkt
– jest nim stacja kolejowa. Robimy nawrót. Przez dwa kilometry idziemy tą samą
trasą co w kierunku stacji. I co widzimy! Klaudia! Jest około 3km za nami! Ale
my znowu zamiast na nią poczekać idziemy dalej. Łotry.

Przez następne kilka godzina błąkamy się po różnych wioskach, dróżkach i
polnych ścieżkach. Jedyne co zaczynam pamiętać to ból kolana, ból stopy i
kiełbasa kupiona w jakimś zapadłym sklepiku.

Znajdujemy kolejny punkt. Mam dość. Ledwo stoję na nogach. Przechodzimy
jeszcze kilka kilometrów i Sławek mówi że nie wie gdzie jesteśmy. Patrzę na
mapę, ale nie mam siły nic powiedzieć. Robi mi się ciemno przed oczami. Ale
jakimś niewytłumaczalnym sposobem wypatruję znajomo wyglądający (na mapie) układ
budynków na tle lasu! Idziemy prosto przez pastwisko żeby zaoszczędzić drogi i
wręcz cudem znajdujemy kolejny punkt. Z późniejszych wyliczeń wynika że znów
nadłożyliśmy 5-7km!

Analizujemy mapę. Droga proponowana przez organizatorów prowadzi dookoła
dużego kompleksu leśnego aż do punktu kontrolnego na 80 kilometrze. Ale gdyby
przejść przełajem przez las można by zaoszczędzić jakieś 3km. Wprawdzie na mapie
w tym miejscu widnieją podejrzane mokradła, ale dla nas każdy kilometr jest na
wagę złota.

Po 20 minutach już wiemy że to był błąd. Całkowite mokradła i zwaliska drzew.
Musimy okrążać błota, leśne strumienie i dziury. Ciężki teren straszliwie
odczuwa moja noga. I jedna, i druga.

W pewnym momencie na wielkiej polanie pełnej powyrywanych pni drzew prawie
wpadam na plecy Sławka. Otwieram szeroko oczy i widzę przed sobą małe dziki!
Stoimy osłupiali aż nagle słyszymy głośne chrumkanie. Po tonie głosu orientujemy
się, że to musi być coś większego! Boże, nie wiedziałem że mam
jeszcze siłę uciekać. W 10 sekund robimy z powrotem 50 metrów. Ale zatrzymujemy
się – nie możemy przecież wracać i iść dookoła. Nie mamy na to już siły!

Kilka minut wahania i z kijami w ręku (absolutna głupota) idziemy wolno
przed siebie rozglądając się na boki. Wpadam na pomysł, żeby dać zwierzętom znać
że tu jesteśmy. Może to one uciekną, nie my. Śpiewamy głośno piosenki.
Różne.

Po 15 minutach jesteśmy po drugiej stronie polany. Jeszcze mały wysiłek i
jesteśmy na następnym punkcie kontrolnym. Jeszcze tylko 20km!

Ten punkt jest zorganizowany pod dachem. Organizatorzy dają nam jeść i pić.
Odpoczywamy i opatrujemy rany. Czujemy że ciężko będzie nam wstać. Jednak wcale
nie jest tak ciężko. Dowiadujemy się że przed nami jest jeden zawodnik. Ma około
pół godziny przewagi. Początkowe zwątpienie zastępuje mobilizacja – nie po to
tyle wycierpiałem żeby teraz przegrać na końcówce! Zrywamy się i biegiem
okrążamy jezioro Turawskie. Kolejny punkt. Siedem latarni co pięć kroków. Piąta
mocno przechylona. Pytamy napotkanego wędkarza czy widział kogoś przed nami i
jak dawno temu. Nie widział nikogo.

Jednak mobilizacja już nie wystarcza. Sławek zaczyna się prawie zataczać. Mi
kolano pulsuje że aż zaciskam zęby. Skóra ze stopy całkiem mi już zeszła.
Zakładam ostatnią parę skarpetek. Staram się skoncentrować na czymś innym niż
ból.

Marszu przez las do Opola praktycznie nie pamiętam. Ciągnąca się
nieprawdopodobnie długo ścieżka wśród drzew. Zakręt. Drugi. Kolejny. Za żadnym
nie widać końca lasu. W końcu mostek – ostatni punkt kontrolny. Trzeba wymierzyć
w stopkach jego długość. Ponieważ Sławek jest jakieś 100 metrów przede mną, każdy
mierzy ją sam.

Patrzę – Sławek siada na drodze i czeka na mnie. Kiedy podchodzę – on już
śpi. Idę dalej oszołomiony, w końcu przychodzi mi jakimś cudem do głowy by go
obudzić. Wołam. Wstaje powoli. Bardzo powoli.

Rogatki Opola. Sławek mija mnie i zaczyna truchtać. Ja nie mam siły więc każę
mu mnie zostawić i biec. Ostatnie trzy kilometry zajmują mi całą godzinę! Już
nie idę ale powłóczę nogami. Na przystanku podjeżdża autobus. Jedzie w moim
kierunku. Ostatkiem sił zmuszam się by do niego nie wsiąść. Ludzie przyglądają
mi się w osłupieniu – wyglądam jak koszmar – brudny, spocony, w zniszczonym
obuwiu. Dochodzę do budynku w którym jest meta. Nie mam jednak siły wejść po
schodach. Siadam. Podchodzą organizatorzy i wnoszą mnie do środka. Zasypiam.

* * *

Zawody ukończyło 12 osób z 50 startujących. Jednak z pośród nich trzy osoby
zostały zdyskwalifikowane – ominęli niektóre punkty kontrolne. Zdyskwalifikowany
został również ten który szedł przed nami (nie był na połowie punktów, a
ostatnie 20km przejechał autobusem). Tak więc dziewięciu. Sławek pierwszy. Ja
drugi. A trzeci? Klaudia!

Czasy są tu nieistotne. Nie mają porównania do biegu na 100km. Tu trzeba
szukać drogi, iść przez pola, błądzić. Sławek zmieścił się w 20 godzinach. Mi
zabrakło 35 minut – tyle straciłem na ostatnich trzech kilometrach! W
październiku w Kaliszu 100km zrobiłem w 10 godzin i 41 minut. Ale w Opolu było
dwa razy ciężej.

W następnym roku wystartowaliśmy ponownie. Byłem pierwszy. Zmieściliśmy się w
16 godzinach i obiecaliśmy sobie że nigdy więcej.

W 1997 roku wystartowało trzech naszych kolegów z klubu. Wygrali. I
powiedzieli że nigdy więcej.

W 1998 wystartowałem ja, Sławek i kolega który wygrał w 1997. Przyszliśmy
pierwsi. Te zawody były jeszcze cięższe od wszystkich poprzednich – temperatura
ponad 30 stopni. Obiecaliśmy sobie że nigdy więcej.

W 1999 roku nie wystartowaliśmy. Zabrakło nam odwagi.

Możliwość komentowania została wyłączona.