5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Paraolimpiada 2000 cz.I


Część pierwsza

Kochani,

znowu przyszedł czas żeby pozanudzać Was swoją pisaniną ale może to Wam
trochę przybliży tę piękną imprezę. Igrzyska, zarówno te para- jak i olimpijskie
przeszły do historii jako naj… dotychczas i jestem szczęśliwy że miałem choćby
mały wkład w tworzenie tejże historii.

Zacznę od początku, czyli od przyjazdu ekipy. Spotkałem ich na lotnisku, skąd
autobusami byliśmy przewiezieni do punktu tranzytowego, gdzie bagaże były
obwąchane przez psy, a stamtąd do wioski. W tymże punkcie tranzytowym były
również prostowane problemy z akredytacją dla tych, którym komputer na lotnisku
jej nie uznał. Miałem więc od razu ręce (a właściwie jęzor) pełen roboty aby
załatwić gładko sprawę wydania identyfikatorów.

Po załatwieniu spraw nasza mała grupka dobiła do reszty ekipy w wiosce.
Ponieważ był jeszcze tydzień do rozpoczęcia imprezy, wiec zawodnicy mieli trochę
luzu na aklimatyzację i treningi. Dla mnie niestety te pierwsze dni były
najtrudniejsze ze wszystkich.

Wiecie że lubię gadać, ale to co się nagadałem w przeciągu tych pierwszych
dni to było nawet dla mnie za dużo. I nie było to gadanie z bratem. Musiałem
całej ekipie, a liczyła ona 151 osób, przedstawić sprawy organizacyjne związane
z ich pobytem i działaniem wioski paraolimpijskiej, dać trochę podstawowych
informacji o Australii, ostrzec przed słońcem (co biorąc pod uwagę pochmurną
pogodę jaką mieli przez większość pobytu nie okazało się jednym z priorytetów),
przypomnieć aby się patrzeć w odwrotną stronę wchodząc na jezdnię, poinformować
jak dojechać do miasta, wymienić pieniądze, włączyć się do sieci telefonicznej
itp.

Biorąc pod uwagę że nie było możliwości powiedzieć to raz do wszystkich – bo
zawsze większość się rozlazła – to gadania miałem tyle, że mi dosłownie język
kołkiem stawał. Przyjąłem za zasadę że będę tę swoją gadkę miał tylko do tych,
których zastanę w danej chwili w domku, a oni już reszcie powtórzą.

Oprócz tego było jeszcze mnóstwo spraw do pozałatwiania i tysiące pytań do
odpowiedzenia. Bywało, że wyszedłem na chwilę na ulicę wioski a wracałem po
dwóch godzinach, bo jak mnie dorwali to się nie mogłem opędzić. Ale to mnie
cieszyło bo taka właśnie była moja rola – aby ekipa czuła się w Australii jak w
domu i wiedziała że ktoś się nimi opiekuje. Jak się wywiązałem nie mnie to
sądzić.

Następnego dnia po przybyciu odbyła się uroczystość wciągnięcia polskiej
flagi w wiosce i oficjalnego powitania ekipy. Odbyło się to na małej estradzie,
gdzie później (w czasie trwania Igrzysk) były wieczorami występy artystów i
dyskoteki na powietrzu. Miałem nareszcie okazję dobrze poznać wioskę.

Od północy zaczynając była tzw. International Zone, gdzie mieściły
się sklepy z pamiątkami, poczta (gdzie skorzystałem z okazji zrobienia sobie
znaczków pocztowych z własną gębą), bank, fryzjer (zawodnicy dostali po kuponie
na bezpłatne strzyżenie), biuro podróży, telefony, salon gier, kwiaciarnia,
sklep fotograficzny i cieszący się chyba największym powodzeniem pokój z około
50-cioma komputerami zapewniającymi dostęp do Internetu. Oczywiście tenże
internet-shop został przez Polaków natychmiast ochrzczony
internatem.

Obok International Zone, ale już na terenie wioski właściwej
mieściła się kawiarnia i grill, kino, biura zawodów, siłownia, sauna, punkt
naprawy protez i wózków, a także rozliczne biura zajmujące się koordynacją życia
wioski.

Dalej na południe rozciągała się strefa mieszkalna. Dla ułatwienia
znalezienia własnego domu wioska była podzielona na 4 strefy oznaczone kolorami:
fioletowym, zielonym, niebieskim i czerwonym. Każda strefa miała dwie podstrefy
oznaczone wizerunkami zwierząt, ulice były oznaczone tylko numerami. Na przykład
polska drużyna była zakwaterowana w "fioletowej papudze", w kwadracie ulic 6, 8
i 7 (ulica numer 8 biegła łukiem), domki 72, 74 i 126-132.

Na południowym krańcu wioski była główna stołówka z osobną częścią dla
zawodników i oficjeli (gdzie żarcie było w dużym wyborze) i skromniejsza dla nas
– wyrobników. Tu musze wspomnieć że według mojego grafiku (5 razy w tygodniu po
7 godzin) dostawałem tylko po 5 kuponów na posiłek na tydzień. W praktyce byłem
jednak w wiosce codziennie i to od 8 do 22. Polak jednak potrafi i nie tylko
jadłem dwa lub trzy razy dziennie, ale i na koniec zostało mi jeszcze dużo
kuponów.

Obok stołówki było wyjście z wioski, skąd wahadłowo kursowały autobusy do
obiektów sportowych i do stacji kolejki, skąd było połączenie do miasta.

Tyle na dziś bo: 1) Was zanudzę, 2) Wszystko od razu opisze i co potem?

Do następnego odcinka.

Możliwość komentowania została wyłączona.