5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Anioł Nadziei


W podzięce dla Anioła Nadziei z okazji Dnia Kobiet.

Cześć Wszystkim.

Postanowiłam opisać jak wychyliłam się trzy lata temu dnia 8 marca a więc w
święto kobiet w 1998 roku biegnąc w lesie kabackim, po raz pierwszy w życiu na
dystansie 10km.

O imprezie dowiedziałam się z gazety i niebacznie podzieliłam się myślą o
wzięciu w niej udziału z moimi domownikami. Moja nastoletnia córka wytrzeszczyła
oczy w akcie niedowierzania mojej naiwności. Ty chcesz biec…?! Ale nam wsi
narobisz…! Na pewno nie dobiegniesz…! Jej reakcja nie była tylko
złośliwością, trzeba bowiem wiedzieć, że miałam wówczas 15kg nadwagi i zaledwie
parę miesięcy wcześniej zaczęłam truchtać raz, dwa razy w tygodniu, co zawsze
kończyło się bólem krzyża i przeziębieniem. Moim życiowym rekordem truchtu były
trzy kilometry. Nieraz chciałam poderwać się i biec w miarę szybko ale już po
300 metrach czułam się jak żona Juranda ze Spychowa, którą Krzyżak wlókł na
powrozie zanim nieboga wyzionęła ducha.

Reakcja mojego męża była również adekwatna do mojej formy: "z czym ty możesz
stawać do zawodów…?" Nie przejął się tym zbytnio – stwierdził, że i tak sprawa
rozejdzie się po kościach i nie wystartuję.

Ja jednak wycięłam sobie ogłoszenie o biegu i w tajemnicy nosiłam je przy
sobie ze dwa tygodnie pytając się samą siebie: "ty, Agnieszko, z czym na
zawody?". Bałam się bardzo lecz negatywna opinia moich bliskich na temat moich
możliwości zadziałała na mnie mobilizująco. Nic już nikomu nie mówiąc 8 marca
stawiłam się na starcie. Mżyło. Nie wiedziałam że zapisy były w jakiejś szkole,
więc nie miałam numeru – po pierwszym zdenerwowaniu pomyślałam sobie, że to
dobrze bo przynajmniej nie będzie obciachu.

Ze zdziwieniem skonstatowałam, że aczkolwiek gazeta zapraszała do biegu panie
z okazji 8 marca a "Eris" jako sponsor miał dawać w nagrodę kremy, to na starcie
przeważali panowie w bardzo młodym wieku. Nie było chyba ludzi z ulicy, takich
jak ja, lecz sami sportowcy.

Start był wtedy na tyłach kościoła, a nie w samym lesie jak obecnie.

Jakże byłam szczęśliwa, że rodzina nie wiedziała gdzie jestem. Padało coraz
mocniej, wiał wiatr, czekaliśmy stłoczeni na start – pierwszy start w moim
życiu. Wreszcie ruszyło. Byłam tak zdenerwowana i przejęta, że ledwie mogłam
oddychać stojąc i nagle zakotłowało się na froncie, czołówka ruszyła z kopyta i
była już na krawędzi lasu, kiedy mnie wymijali po kolei bardzo wiekowi zawodnicy
i doszło do mnie że jeśli wogóle przebiegnę ten dystans to będę ostatnia. Było
mi bardzo ciężko biec już po 1-szym kilometrze, właściwie szłam i płakałam.
Dobrze, że padał deszcz. Przebiegłam może trzy kilometry kiedy czołówka wracała
już w tempie rasowych chartów, niektórzy pokrzykiwali, że biegnę nie w tę stronę
i nagle stał się cud.

Zauważyłam, że za mną biegnie jeszcze jakaś pani. Poczułam, że jakiś
psychiczny ciężar został ze mnie zdjęty. Ta osoba na końcu dodała mi siły –
pomyślałam sobie: "ona biegnie to i ja dam rade". Jak było bardzo źle, to
wystarczyło się obejrzeć i sprawdzić, że ona biegnie i siły mi wracały.
Niektórzy dodawali mi odwagi krzycząc, że już niedaleko, aż wreszcie wybiegłam
na pola a że nikogo z biegaczy już nie było, więc nie bardzo wiedziałam kiedy
zawrócić. Zawróciłam za figurą.

Moja derrier garde ciągle dodawała mi otuchy. Ale zaczynałam się
robić naprawdę zmęczona – walczyłam jednak, a nastawienie miałam takie, że
choćbym miała się doczołgać to i tak skończę co zaczęłam. Przy wylocie z lasu
zamajaczyła mi żółta wstęga. Zebrałam się w sobie i dobiegłam ale okazało się że
to młodzieniaszki zrobiły sobie głupi żart i że prawdziwa meta jest jeszcze
kilometr dalej. Czy wiecie ile to jest kilometr dla kogoś tak wymęczonego? Znowu
zaczęłam płakać, tym razem ze złości na tych szczeniaków. Przeturlałam się ten
ostatni kilometr i zobaczyłam jakiegoś eleganckiego gentelmana, który zapytał o
mój numer – no cóż, udałam, że ja tak sobie po prostu biegnę bo lubię ale za mną
biegnie jeszcze jedna zawodniczka.

W samochodzie sprawdziłam czas: 1 godzina 20 minut – pomyślałam sobie, że to
przecież tempo marszu, ale najważniejsze, że ukończyłam co zaczęłam. Dziś po
trzech latach od tego pamiętnego 8 marca, jestem 15kg lżejsza. Mąż mówi, że
powinnam koniecznie starować, bo już mam z czym iść na zawody. Przebiegnięcie
10km dziś to przyjemność.

Kończąc chcę bardzo podziękować tej ostatniej osobie w tamtym biegu – byłaś
moim aniołem nadziei.

Możliwość komentowania została wyłączona.