5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Powroty do młodości


Postanowiłem wystartować na 1500m. Tak, na stare lata przyszło mi
przygotowywać się do startu na średnim dystansie. Mam 31 lat i moje możliwości
na dystansach poniżej 3km są dalekie od maksymalnych. Dlaczego się więc
zdecydowałem?

To był nastrój chwili. Późną jesienią zeszłego roku przypomniały mi się
wydarzenia sprzed z górą 10 lat, kiedy to będąc w sekcji lekkiej atletyki
startowałem w barwach Uniwersytetu Warszawskiego w zawodach akademickich. To
były niezapomniane przeżycia – sportowe i towarzyskie. Startowałem na 800m,
1500m, czasem na 3000m.

Między biegami na średnich i długich dystansach jest zasadnicza różnica. Nie
chodzi tylko o to, że biegnąc na 1500m po mniej więcej 1000m czuje się ołów w
nogach i ramionach i nic nie można zrobić gdy mijają cię inni. Najtrwalsze
wspomnienia to uczucie przedstartowego stresu, którego objawy są zupełnie inne
niż przed startem na długich dystansach. Nie da się w słowach oddać tej różnicy.
W biegach średnich od rana w dniu zawodów odczuwa się coś, co przypomina trochę
stres przed trudnym egzaminem ustnym. Zaczyna się to w głowie, a kończy niżej,
gdzieś w okolicach żołądka. Całe ciało jest w napięciu, spokój jest pozorny,
ciśnienie i tętno lekko podwyższone. Dobrze, jeśli zawody są przed południem.
Jeśli są wieczorem, stres może cię wypalić zanim staniesz na linii startu.

Nigdy nie potrafiłem nad tym zapanować. Zawsze się to powtarzało, niezależnie
od formy i doświadczenia.

Nastrój przed biegami długimi był zawsze inny. W porównaniu ze średnimi
dystansami byłem zawsze dużo bardziej spokojny. Było to raczej skupienie niż
trema. Być może dlatego, że w biegach długich ma się subiektywne i racjonalnie
nieuzasadnione wrażenie, że wynik zależy większym stopniu od zawodnika. Wiem, że
tak nie jest, ale tak to odczuwam.

Tak czy inaczej, mknę w styczniowy, sobotni wieczór szeroką jezdnią szosy z
Warszawy do Spały, gdzie odbywa się meeting lekkoatletyczny juniorów. Lubię
takie podróże. Jest już po zmroku, ruch niewielki, szosa sucha. Jazda zajmie mi
prawie dwie godziny, więc mam wystarczająco dużo czasu aby moje myśli mogły
swobodnie płynąć w dowolnych kierunkach. Zastanawiam się, jaki wynik sprawiłby
mi satysfakcję, przypominam sobie moje dawne starty, zastanawiam się nad tym, co
czeka mnie w przyszłym tygodniu w pracy. Na tym chyba polega przyjemność długiej
jazdy samochodem. Człowiek jest wreszcie sam na sam ze swoimi myślami.

Gdy dojeżdżam do Spały i wchodzę do hali, wpadam w wir innego świata. Ostre
światło, gwar, tężyzna fizyczna zawodników i lekki zapach tartanowej bieżni.
Krótkie formalności przy zgłoszeniu do biegu i mogę przyjrzeć się zawodom.
Krótko, bo czas na rozgrzewkę.

Zaczynam truchtać. Obserwuję innych zawodników. Z mojej perspektywy to w
większości dzieci. Czuję się trochę nie na miejscu. Wiem, że ci nastoletni
młodzieńcy są bardziej wytrzymali i większość z nich mnie pokona. Choć w
weekendy tego z reguły nie robię, tego ranka ogoliłem się, żeby wyglądać choć
trochę młodziej. Kończę rozgrzewkę. Jeszcze kilka rytmów i udaję się na halę
główną. To jest to miejsce. Siadam na ławeczce, dotykam dłonią tartanu, zakładam
kolce. Jedna przebieżka po łuku bieżni, kładę się na tartanie i zamykam oczy.
Myślę o biegu.

Wsłuchuję się w sygnały dochodzące z wnętrza organizmu. Czy jestem
wystarczająco podekscytowany? Uczucie stresu, który przeszkadzał mi przez cały
dzień, teraz jest pożądane; jest sygnałem, że jestem wystarczająco mocno
skoncentrowany. Wysoki poziom adrenaliny pomoże w doprowadzeniu organizmu do
skrajnego wyczerpania. Bez tego nie można spodziewać się dobrego wyniku. Liczę
na to, że bieg ułoży się po mojej myśli. Idealnie byłoby, gdyby kilku biegaczy
biegło w moim tempie. Najgorszy jest samotny bieg. Traci się motywację do
zbliżania się do granicy dużego zakwaszenia mięśni.

Od tych myśli wyrywa mnie głos sędziego, który wyczytuje nazwiska zawodników.
Wstaję, podchodzę do grupki zawodników. Słyszę swoje nazwisko, podaję numer
startowy. Ustawiamy się przed linią startu. Rozglądam się dookoła. Piętnastu
młodych herosów, każdy myśli o walce, o wyprzedzeniu innych. Część z nich chce
wygrać, pobić innych, poniżyć, zniszczyć, zostawić w tyle. Start.

Przed nami siedem i pół okrążenia. Do pierwszego zakrętu 40 metrów. Każdy
chce zająć dogodną pozycję, więc jest trochę przepychania. Jestem przy
wewnętrznej krawędzi bieżni, ktoś po mojej prawej stronie wciska się przede
mnie, żeby być bliżej bandy. Muszę asekurować się ręką, właściwie lekko go
odpycham, inaczej wybiłby mnie z rytmu. Pal licho że przy okazji mógłbym mu
zranić nogi kolcami. Przy następnym wirażu jest już luźniej, stawka już się
rozciągnęła. Zaprogramowany przed biegiem stoper daje sygnał kilka metrów po
przekroczeniu linii końca pierwszego okrążenia – to znak, że biegnę szybciej,
niż założyłem.

Bieg układa się dobrze. Jestem w grupce czterech zawodników, na każdej
prostej ktoś próbuje wyprzedzać. Tempo więc nie spada. Wyprzedzam dwu
zawodników. To dla mnie ważne. Oznacza, że ci młodzi chłopcy, których mięśnie są
młodsze i lepiej ode mnie powinny znieść wysokie stężenie kwasu mlekowego,
okazali się jednak mniej wytrzymali. Trzecie i czwarte okrążenie również
szybciej od założonych międzyczasów. Mija kilometr i rozpoczynają się problemy.
Mimo wysiłku włożonego w utrzymanie tempa czuję że powoli, ale nieubłaganie,
spada. Na domiar złego zawodnik biegnący przede mną zdołał utrzymać tempo i,
mimo moich wysiłków, straciłem już do niego kilka metrów. Utracenie z nim
kontaktu oznacza jedno: jestem teraz zdany wyłącznie na siebie.

Zostały dwa okrążenia. Tylko 400 metrów, ale teraz wydaje mi się to wyjątkowo
długo. Drętwieją mięśnie nóg i ramion. Powraca to, co już tak wiele razy
przeżywałem. Nie mając w swoim zasięgu konkurenta narażony jestem na atak
natrętnych myśli. Tłumaczę sobie że teraz mogę trochę odpuścić, aby na ostatnim
okrążeniu dać z siebie wszystko. Z trudnością odganiam od siebie te myśli.
Jednak mimo psychicznego wysiłku podświadomość robi swoje, mimo wszystko tempo
trochę spada. Ostatnie okrążenie przychodzi jak wybawienie. Ostatnim wysiłkiem
woli przyciskam, aby doprowadzić się do granicy skrajnego wyczerpania. Dobiegam
do mety. Co za ogromna ulga.

Po zakończeniu wysiłku szybko spada ciśnienie krwi. Wiem z doświadczenia, że
zatrzymanie pracy mięśni powoduje również, iż naczynia w mięśniach nóg niczym
gąbka nasiąkają krwią, czego konsekwencją może być lekkie niedokrwienie mózgu,
silny ból głowy a nawet omdlenie. Dlatego po kilkunastu krokach przechodzę w
lekki trucht. Po chwili zaczynam odczuwać piekący ból tchawicy. To sponiewierana
suchym powietrzem śluzówka daje o sobie znać. Upłynie dobrych kilka minut, zanim
ból przejdzie. Po kilku minutach spiker czyta wyniki biegu. Siedem sekund
wolniej, niż uznałem za przyzwoity wynik.

W drodze powrotnej do domu myślę o biegu. Mam do siebie pretensję. Dlaczego
odpuściłem, dlaczego dałem mu się oddalić? Czy nie mogłem pobiec szybciej
przedostatniego okrążenia? Nie jestem z siebie zadowolony. Jeszcze się rozprawię
z tym dystansem.

Możliwość komentowania została wyłączona.