5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Krótki tekst o Bieszczadach i o czymś jeszcze


Zdarzają się okazje, że bieganie daje okazję do niezapomnianych przeżyć. Wielu osobom przyjdzie zapewne na myśl start w jakiejś ciekawej imprezie biegowej, w ciekawym mieście, gdy biegnąc zwiedzać można miasto i zobaczyć o wiele więcej niż oglądając je chodząc piechotą.

Powyższa myśl przyszła mi jednak do głowy z innej okazji.

W tym roku, po raz pierwszy w życiu, postanowiliśmy z żoną spędzić Święta Wielkanocne nie w szerokim gronie rodzinnym lecz podziwiając pierwotne dzieło Stwórcy. Zdecydowaliśmy się spędzić te trzy dni w Bieszczadach.

Dla mnie było to po trosze podróż nostalgiczna. Ostatni raz byłem w Bieszczadach jakieś piętnaście lat temu, pod koniec liceum. Wówczas największe wrażenie zrobiła na mnie Cisza i Spokój tych pagórków i lasów. Ciekawe, że, o ile przez ostatnie lata nie ciągnęło mnie w Bieszczady, o tyle kiedy zdecydowaliśmy się już na tą podróż, przez ostatni tydzień nie mogłem opanować podniecenia. Jechaliśmy w Bieszczady. Euforia wyjazdu była tym większa że, mimo początku wiosny, prognozy zapowiadały słoneczną i ciepłą pogodę.

W piątek rano potwierdziłem telefonicznie rezerwację hotelu i po południu już pędziliśmy na południe. Zanim dotarliśmy na Podkarpacie zrobiło się ciemno. Czym dalej w głąb gór, tym drogi stawały się węższe i o gorszej nawierzchni. Wreszcie po dziesiątej skręciliśmy w drogę wiodącą wzdłuż doliny Sanu, prosto do miejscowości Zatwarnica. Docieramy do celu naszej podróży, wyłączam silnik, wychodzimy z samochodu i następuje niesamowita odmiana – wchodzimy w inny świat. Ostre, nocne, górskie powietrze i szum przypominający szelest liści na silnym wietrze, który okazał się rano szumem potoku.

Wchodzimy do hotelu, odbieramy klucz od zaspanej gospodyni i idziemy spać w oczekiwaniu niezwykłych przeżyć, które mijają nam przynieść następne dni. Gdy rano budzą nas promienie słońca i wychodzimy na taras, oczom naszym dane jest ujrzeć widok prawdziwie piękny.

Jesteśmy w samym sercu nietkniętych prawie ręką ludzką Bieszczad, w osadzie liczącej kilkanaście chyba domów, nad bystrym strumieniem niosącym wodę z intensywnie topiącego się w górach śniegu. Po prostu Raj na ziemi. Przy czym, choć nasz hotel położony jest przy ulicy, nie przypominam sobie żebym tego ranka usłyszał odgłosy przejeżdżającego samochodu. Nie mylę się. Przez następne trzy dni drogą przejedzie zaledwie kilkadziesiąt samochodów, wozów konnych i rowerów – po prostu błogi spokój.

Bieszczady są rajem dla długodystansowca samotnika – są więc rajem dla mnie. Wyjazd z osobą bliską, która nie biega rządzi się jednak swoimi prawami. Postanawiam więc biegać przed śniadaniem, żeby później móc razem chodzić na całodzienne wycieczki. Dlatego wstaję przed siódmą i biegam.

Jeszcze przed przyjazdem planowałem, że w czasie urlopu zrobię długi, ponad trzydziestokilometrowy trening. To w związku z przygotowaniami do maratonu. Postanawiam zrobić ten trening drugiego dnia rano – w Niedzielę Wielkanocną. Wstaję o 6:30, ubieram się i ruszam. Poprzedniego dnia wieczorem parę chwil spędziłem nad mapą i wytyczyłem sobie trasę biegu. Przybliżone wyliczenie wskazuje, że główna część planowanej trasy będzie miała 28km. Z mapy wynika, że po drodze nie napotkam żadnej osady ludzkiej. Trasa prowadzić będzie drogami używanymi przez leśników, w terenie mocno urozmaiconym, jednak nie po połoninach ale wzdłuż doliny Sanu – ostatecznie ma to być bieg długi na tydzień przed maratonem, a nie wspinaczka górska.

Pogoda jest piękna, żadnej chmurki. Jest jednak zimno. Ostre powietrze poranka powoduje, że po kilku minutach biegu mam zgrabiałe ręce. Mimo to jestem w bardzo dobrym nastroju. Biegnę w lesie, słysząc cały czas z boku szum Sanu. Czasem droga opada prawie do brzegu, czasem podbieg prowadzi do miejsc, z których rozpościera się widok na piękne zakola rzeki. Dziwi mnie trochę, że to miejsce nie jest tak znane jak przełom Dunajca, bo przecież widok jest równie piękny. Pora dnia i roku sprawiły, że góry są wyludnione. Tylko szum wody, śpiew ptaków i co pewien czas między drzewami przemyka postać dzikiego jelenia.

Po godzinie biegu, w świetnej formie, dobiegam do charakterystycznego miejsca – mostu, którym planowałem przeprawić się przez San. Teraz powinienem zawrócić biegnąc równolegle do rzeki tyle, że wzdłuż jej drugiego brzegu. Więc jestem mniej więcej na półmetku. Mniej więcej, bo przypominam sobie, że droga powrotna nie biegła dokładnie wzdłuż brzegu rzeki ale się od niej trochę oddalała. Jednak po kilku minutach biegu okazuje się, że początkowo asfaltowa droga przeszła w gruntową, a teraz powoli niknie zupełnie. Zawracam więc do mostu i wybieram inną – zdaje się że właściwą drogę, która powinna doprowadzić mnie do domu. Biegnie mi się doskonale, jest już cieplej i nie odczuwam chłodu.

Droga, choć kiedyś była o nawierzchni asfaltowej, jest teraz pokryta warstwą piasku i ziemi, najwyraźniej używana jest wyłącznie przez leśników. Od czasu do czasu szlaban zagradzający drogę stanowi barierę nie do przejścia dla zabłąkanych kierowców. Jedynym znakiem cywilizacji są mijane co kilka kilometrów urządzenia służące do produkcji węgla drzewnego. Uświadamiam sobie, że przez ostatnie 20km biegu nie spotkałem żadnego człowieka. To przyjemna konstatacja. Czy jest jeszcze wiele równie dzikich miejsc w cywilizowanej części Europy (poza może Skandynawią)? Biegnę teraz pięknym, starym lasem bukowym. Las jest bardzo jasny, bo drzewa dopiero zaczynają wypuszczać liście. Lubię ten odcień jasnej zieleni w połączeniu z charakterystyczną szarością pni buków. Co jakiś czas mijam ułożone wzdłuż drogi pocięte na krótsze kawałki i ułożone w równe sterty drewno. Wciągam głęboko powietrze w płuca, delektując się zapachem ciętego drewna. Jest niewiele równie przyjemnych zapachów.

Jednak w miarę upływu czasu wkrada się w mój umysł lekki niepokój. Od kiedy przebiegłem przez mostek minęło już jakieś 30 minut i straciłem kontakt z rzeką. Droga miała prowadzić mniej więcej wzdłuż doliny w której płynie, a jednak od dłuższego czas nie słyszę jej charakterystycznego szumu. Próbuję przypomnieć sobie mapę i zerkam na słońce żeby zorientować się czy biegnę w dobrym kierunku. Jednak nie jest to łatwe bo droga dosłownie wije się przez porośnięte lasem wzgórza. Gdy dochodzi druga godzina biegu, mój niepokój wzrasta.. Według moich pobieżnych obliczeń z poprzedniego wieczora powinienem być już w domu. Jednak o Zatwarnicy ani widu ani słychu. W dodatku nie spotkałem nikogo, kogo mógłbym spytać o drogę. To co jeszcze niedawno było błogosławieństwem, zaczyna mnie niepokoić. Wygląda bowiem na to, że na spotkanie w tej okolicy człowieka nie ma raczej szans.

Po 2 godzinach i 20 minutach biegu mój nastrój pogarsza się. Po pierwsze jestem już spóźniony na śniadanie i martwię się, że żona się o mnie niepokoi. Po drugie prysła gdzieś świeżość i bieg nie sprawia mi już przyjemności. Podbiegi, których nie zauważałem jeszcze pół godziny temu, teraz dają mi się we znaki. Krok skraca się, tempo biegu powoli spada.

Wreszcie po dwu i pół godzinie biegu zaczynam zastanawiać się, czy przypadkiem nie zmyliłem drogi i na przykład w tej chwili nie oddalam się od hotelu. Zaczynam rozpatrywać wariant pesymistyczny. Jeśli zmyliłem drogę to dotarcie do najbliższej miejscowości – sądząc po standardach Bieszczadzkich – może zająć mi jeszcze godzinę. Potem będę musiał jeszcze zorganizować dojazd do Zatwarnicy. Na transport publiczny nie ma co liczyć, bo są święta i w ogóle w Bieszczadach autobusy kursują rzadko.

Gdzieś po 2 godzinach i 45 minutach biegu zaczynam się załamywać – nic nie wskazuje na to żebym zbliżał się do cywilizacji, upał daje się powoli we znaki, oczy zalewa mi pot, a po ostatnim ostrym podbiegu nie mam już ochoty na bieganie.

I nagle, spośród drzew wyłania się w oddali dzwonnica kościoła. Pierwszy znak cywilizacji. Czuję, że jestem uratowany. Pojawia się nieśmiała jeszcze nadzieja, że to kościółek w Zatwarnicy. Nieśmiała bo przecież osad z kościołami jest w Bieszczadach wiele.

Gdy zbliżam się do osady, spośród drzew wyłaniają się kolejne znaki: dochodzi do mnie szmer strumienia (w Zatwarnicy jest strumień), kościół jest usytuowany na zachodnim zboczu pagórka (podobnie jak w Zatwarnicy). Wreszcie charakterystyczna tablica stojąca przy drodze nie pozostawia cienia wątpliwości – jestem w domu. Dobiegam do hoteliku, zerkam na zegarek – 2:52:18.

Dostaję gęsiej skórki. Nie z zimna. Było coś nadprzyrodzonego, przejmującego i wzruszającego w tym, że pierwszym znakiem końca trudów treningu, końca niepewności była dzwonnica kościoła i to właśnie w poranek dnia Jego zmartwychwstania. Czy mogło mi się przytrafić coś bardziej niesamowitego w takim
dniu?

W pokoju nie ma Ani (pewnie poszła na śniadanie). Obmywam twarz, łapczywie piję wodę i idę do jadalni. Gospodarze przygotowali biały barszcz, jajko, wędlinę, domową drożdżową babę, makowiec – słowem wszystko, co powinno się znaleźć na stole w Wielkanocny poranek. Żona, już po śniadaniu, z uśmiechem i lekkim zdumieniem obserwuje ilości pochłanianego przeze mnie jedzenia. Jestem szczęśliwy. Odnalazłem drogę do domu, jestem z Anią, czekają mnie jeszcze dwa dni w cudownym zakątku świata, smakuję wspaniały świąteczny barszcz. Życie jest piękne.

Możliwość komentowania została wyłączona.