5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Salomon Trophy 2000


"Z nóg mam miazgę", mówi, siada na skraju głazu, zdejmuje buty i skarpetki.
Stopa ma kolor białawy, jej podeszwa jest właściwie jednym wielkim odciskiem.
Przechodzą mnie ciarki gdy obserwuję jak odchyla gruby, wielkości pudełka od
zapałek płat naskórka spod pięty.

Mówi, że pierwsze odciski zaczął odczuwać drugiego dnia nad ranem. Na
początku myślał że odciski "zachodzi". Był nawet na nie przygotowany – wziął ze
sobą nóż z ostrym czubkiem do ich przekłuwania. W jego zapadniętych i zmęczonych
oczach pojawia się ledwo dostrzegalny uśmiech. Zdejmuje koszulkę – na ramionach
i plecach czerwone otarcia i pęcherze od noszenia plecaka. Decyduje się
zrezygnować z kontynuowania marszu. W tym stanie przeraża go perspektywa 190km
pozostających do mety.

Salomon Trophy 2000 jest imprezą ekstremalną w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Po doświadczeniach z poprzedniego roku, kiedy zwycięzcy pokonali trasę długości
100 km biegiem, organizatorzy zdecydowali się na wydłużenie trasy, tak aby nie
preferować biegaczy. Okazało się to skuteczne – biegania na trasie nie było.

Do pokonania jest 240km po górach Kotliny Kłodzkiej: 140km pieszo, 80km
rowerem i 20km tratwą. Z 50 czteroosobowych zespołów na metę dotrze 9. Większość
wycofa się miedzy 40km, a 60km rajdu.

O imprezie dowiaduję się od Jurka Natkańskiego, członka elitarnego grona
Polaków – zdobywców ośmiotysięczników. Dwóch pozostałych członków zespołu z
powodów losowych nie może wziąć udziału w rajdzie. Mimo wysiłków, w środowisku
biegaczy nie udaje nam się znaleźć nikogo na ich miejsce. Chętnych na ich
miejsce znajdujemy poprzez Internet.

Daniel jest speleologiem, doskonałym partnerem, ani razu nie narzeka na trudy
marszu. Dopiero gdy prosi mnie o środki przeciwbólowe rozumiem że ma zniszczone
stopy. Kolega pyta go czy jest w stanie iść dalej. Uśmiecha się i odpowiada że
"nie idzie już na nogach ale na psychice". Po kilku kolejnych godzinach marszu
wyraźnie widać że nienaturalnie stawia kroki – znak świadczący o rozpaczliwych
próbach odciążenia najbardziej bolących miejsc. Jednak aż do końca nie usłyszę
od niego słowa narzekania. Jego poczucie humoru pomaga nam znieść trudy
marszu.

Wojtek ma duże doświadczenie w biegach na orientację i supermaratonach
pieszych. Z powodów zawodowych do Kotliny Kłodzkiej dociera dopiero nad ranem
przed startem. Ostatnia noc w podróży – to zły początek. Czekają nas bowiem trzy
doby marszu non stop. Jest bardzo ambitny. Przekonujmy się o tym już pierwszej
nocy. Mimo biegunki i silnego wyczerpania, po godzinnym odpoczynku rusza z nami
dalej.

W trakcie rajdu czeka nas wiele odcinków specjalnych, wymagających
umiejętności alpinistycznych. Dlatego w ciągu miesiąca przed startem wiele
popołudni spędzam na ściance wspinaczkowej. Pomoc himalaisty Jurka jest tu
nieoceniona.

W bazie rajdu, na Jamrozowej Polanie, ludzie krzątają się dokonując ostatnich
przygotowań. Ostatnia kontrola sprzętu, zdawanie rowerów, kompletowanie sprzętu
wspinaczkowego, uzupełnienie zapasów żywności. Właściciel jedynego w okolicy
sklepiku wyczuł interes: cena butelki wody mineralnej skacze do 7 złotych,
Snickers kosztuje 5 złotych. Jeśli ktoś niezapobiegliwy nie skompletował
prowiantu wcześniej, musi to uczynić teraz, cena nie gra roli.

Dzień pierwszy: godzina 15:00

Start. Ponad dwustu zawodników, mężczyzn i kobiet z pełnymi plecakami rusza
na trasę. Pierwszy odcinek to bieg na orientację. Wiele zespołów pokonuje trasę
biegiem. Następne godziny i dni pokażą że nie ma to sensu. Drużyna. która na tym
odcinku gubi kartę i przychodzi na ostatnim miejscu ledwo mieszcząc się w
limicie czasu, ukończy rajd na 7 pozycji. Umiejętność walki ze snem i odporność
na ból okażą się dużo ważniejsze niż przygotowanie wydolnościowe.

Obserwuję uczestników. Staram się ocenić ich jako rywali. Jedna z drużyn
wygląda mi na faworytów (sylwetki i sprzęt). Później okaże się, że nie wytrzyma
nawet trudów pierwszej nocy i skończy rajd jako jedna z pierwszych.

Bieg na orientację kończymy na 20 pozycji. Od tej pory na każdym punkcie
kontrolnym pytał będę sędziów ile jest przed nami drużyn. Zaznaczamy kolejny
punkt kontrolny na naszych mapach i idziemy w jego kierunku.

Nie znamy całej trasy rajdu. Została ona podzielona na 30 odcinków. Po
dojściu do punktu kontrolnego poznajemy lokalizację następnego. Jest zaznaczony
na mapie znajdującej się na punkcie. Od nas zależy jaką trasę wybierzemy.

Po biegu na orientację, następny punkt kontrolny znajduje się w połowie
500-metrowego tunelu nieczynnej kolei. Zanim dochodzimy do wejścia czujemy zimny
powiew. To prawdziwa przyjemność, bo dzień jest upalny – temperatura w cieniu
przekracza 30 stopni.

W tunelu panuje zupełna ciemność. Część zespołów zatrzymuje się aby z
plecaków wyjąć latarki czołówki. Przypominam sobie, że swoją włożyłem na dno
plecaka, więc decyduję się nie tracić czasu i idę po omacku kierując się na
ogniki latarek idących przede mną. Oszczędzam w ten sposób minutę. Taka
oszczędność czasu okaże się w perspektywie całego rajdu śmieszna.

Sędziowie, którzy stoją przy wyjściu z tunelu, rejestrują nas na 13 pozycji.
Wyprzedziliśmy więc 7 zespołów. Poczucie rywalizacji wzrasta.

Regulamin rajdu jest tyle prosty co rygorystyczny. Każdy musi mieć w plecaku
precyzyjnie wyliczony sprzęt wspinaczkowy, śpiwór lub NRC, czołówkę, kompas,
apteczkę. Skrupulatna kontrola wyposażenia dokonana została na 5 minut przed
startem. Inny ważny punkt regulaminu zabrania korzystania ze zorganizowanej
pomocy. Nie można używać telefonów komórkowych. Można natomiast korzystać z
napotkanych na trasie sklepów, co skrzętnie wykorzystujemy w celu uzupełnienia
prowiantu.

Na następnych trzech punktach kontrolnych nasza pozycja waha się między 16, a
18. Dochodzimy do punktu na 24km – Szczeliniec. Z niecierpliwością oczekiwałem
tego punktu – czeka nas tu 40-metrowy zjazd po linie. Jeszcze przed wyjazdem na
zawody zastanawiałem się czy nie sparaliżuje mnie strach przed spuszczeniem się
w czeluść. Wiele razy patrzyłem przez okno, które jest na wprost mojego biurka w
pracy, na 12 piętrowy wieżowiec i jakoś trudno mi sobie było wyobrazić siebie
odbijającego się od krawędzi dachu trzymającego się jedynie cienkiej liny.

Gdy przychodzi pora na nasz zespół decyduję się zjeżdżać jako pierwszy.
Podchodzę do stanowiska, wpinam karabinek do oddzielającej od przepaści
barierki, przechodzę przez nią, wpinam się w linę, odruchowo sprawdzam
zabezpieczenia. GOPRowiec mówi że mogę jechać. Odpinam karabinek od barierki,
staję na krawędzi, odpycham się nogami. Pode mną 40 metrów powietrza. Jeszcze
kilka razy luzuję linę i wiszę w powietrzu tracąc kontakt ze ścianą, bo jest
nachylona do ziemi pod kątem ostrym. Dopiero teraz decyduję się rozejrzeć
dookoła. I ku mojemu zaskoczeniu zamiast strachu odczuwam nieokreśloną
przyjemność. Wisiałbym tak jeszcze długo, gdyby nie to, że jestem na zawodach i
trzeba szybko zjechać zwalniając linę innym. Na dole, zdejmując uprząż, czuję
satysfakcję jak po zdanym egzaminie. Chciałbym przeżyć to jeszcze raz.

Zanim dotrzemy do następnego punktu kontrolnego zapada zmrok. Mamy drobne
kłopoty ze znalezieniem szlaku. To, co wydaje się proste w dzień, staje się
problemem w nocy. Nadrabiamy około 2km, bo nie zauważyliśmy odbicia szlaku.

Wojtek, który już po 4 godzinach marszu sygnalizował złe samopoczucie, teraz
przeżywa większy kryzys. Na kolejnych punktach kontrolnych kładzie się i zamyka
oczy. Jest źle. To dopiero początek rajdu, a my mamy poważne problemy. Szybko
analizujemy sytuację. Decydujemy się na zejście do miasteczka, uzupełnienie
napojów w jakimś – mamy nadzieją – otwartym mimo zbliżającej się północy barze i
godzinny nocleg za miastem w polu. Na dłuższy postój nie możemy sobie pozwolić
ze względu na limit czasowy na dotarcie do następnego punktu kontrolnego.

Wchodzimy do Radkowa po północy. Kierujemy się na pięknie oświetloną wieżę
kościoła. Docieramy na rynek; jest po północy. Restauracja Graniczna
jest już zamknięta. Jurek puka w nadziei że uda nam się kupić coś do picia.
Otwierają się drzwi. Następne 30 minut to jedna z przyjemniejszych epizodów
rajdu.

Pani Ania i pracownik restauracji okazują się bardzo uprzejmymi ludźmi. W
czasie gdy Wojtek opuszcza nas żeby walczyć z niedyspozycją żołądkową, my
delektujemy się chłodnym piwem, batonikami i rozmową z miłymi gospodarzami. Pani
Ania opowiada o historii swojej rodziny, którą los wygnał spod Zbaraża i
Tarnopola. Jakaż okrutna jest wojna – wygnani zajmują domy wygnanych. Wreszcie
pojawia się Wojtek, jestem lekko przerażony wyglądem jego twarzy. Jest bardzo
blady. Wypija gorącą herbatę i z dużym wysiłkiem rusza z nami.

Zgodnie z planem postanawiamy odpocząć w pierwszym napotkanym przytulnym
miejscu. W snopach światła czołówek dostrzegamy mały skwerek z trawnikiem i
ławkami przy ulicy. Bez słowa skręcamy. Wyjmuję z plecaka NRCtę owijam się nią,
kładę pod głowę plecak. Dziwię się że jest mi bardzo wygodnie i przytulnie. Co
jakiś czas przechodzą ulicą inne zespoły. Snopy światła latarek omiatają nasze
sylwetki. Owinięci w folię musimy wyglądać jak nie z tej planety. Uśmiecham się
gdy słyszę komentarze: "O patrzcie, co to, to chyba ludzie", albo "Ci już
wymiękli!" Po godzinie dzwoni budzik mojego zegarka. Żałuję, że nie usnąłem, a
jedynie tkwiłem w półśnie. Nie jest łatwo zasnąć mając głowę pełną świeżych
wrażeń. Zrywam się pierwszy i budzę kolegów. Oni mieli więcej szczęścia,
spali.

Pakujemy plecaki i ruszamy. Patrzę na zegarek. Jest 2:20. Do punktu
kontrolnego pozostało 4km i 40 minut. Mówię kolegom, że spotkamy się na punkcie
i zaczynam truchtać. Jest w tym truchcie coś niesamowitego. Nie odczuwam ciężaru
plecaka. O tej porze w oknach domów nie widać nawet charakterystycznego
niebieskiego światła od telewizorów. Tylko oczy kotów błyszczą w świetle
czołówki.

W ciągu 20 minut dobiegam do starego wiaduktu zamkniętej linii kolejowej.
Przede mną prawdziwe widowisko światło i dźwięk. Patrzę na nie jak oniemiały.
Kilkadziesiąt drgających i szybko poruszających się lamp rzucających snopy
światła we wszystkie strony świata. Kilkadziesiąt osób znajduje się na
zawieszonych na niewidocznych w ciemności nocy linach, na wiadukcie i pod nim.
Ciszę nocy przerywają metaliczne dźwięki sprzętu wspinaczkowego i dosadne
przekleństwa. Te ostatnie świadczą że wchodzenie po linie nie jest łatwe.
Czekając na kolegów, dłuższą chwilę przyglądam się temu niesamowitemu widowisku.
Przygotowuję sprzęt i do góry. Niestety jest ciemno i nie można odczuwać tego
przyjemnego dreszczyku napięcia towarzyszącego wiszeniu na linie na wysokości 7
piętrowego domu. Sędzia rejestruje nasze przybycie. Godzinny sen zepchnął nas na
38 pozycję. W dodatku ledwo zmieściliśmy się w limicie czasowym. Musimy
przyspieszyć krok, żeby dotrzeć na następny punkt przed jego zamknięciem.

Przed kolejnym punktem kontrolnym wyprzedzamy 4 zespoły. Do tej pory
pokonaliśmy 45km. Sen wyraźnie pomógł Wojtkowi. Idzie teraz żwawo i mamy kłopoty
z nadążeniem gdy włącza swoją "szóstkę" (6km/h).

Dzień drugi: Sen dopada zwykle o brzasku

Dnieje. Przez następne 10km wyprzedzamy sześć zespołów. W zasadzie należałoby
powiedzieć: omijamy. Owinięci w NRCty leżą wszędzie: na ścieżce, w zbożu, na
asfalcie, w wiacie przystanku autobusowego, pod sklepem. Kolejny punkt kontrolny
okazuje się miejscem biwaku i noclegu dla kolejnych 4 zespołów. Mówimy szeptem,
żeby ich nie zbudzić i idziemy dalej.

Na Górze Wszystkich Świętych znajdujemy przygotowane dla pielgrzymów
pobliskiego sanktuarium przyjemne miejsce. Długa rynna i kurki z bieżącą wodą to
miejsce gdzie możemy dokonać porannej toalety. Budząc lekką sensację wyciągam
pastę i szczoteczkę do zębów. Koledzy w dążeniu do ograniczenia wagi plecaków
poszli na całość i nie mają podobnych rekwizytów. Jurek śmieje się i mówi że
dokona przeglądu mojego plecaka i odciąży go z niepotrzebnych rzeczy.

Jesteśmy tutaj świadkami żenującej sceny. Trudy całonocnego marszu
spowodowały że niektórym puszczają nerwy. Od ławy stojącej opodal dochodzą
odgłosy kłótni między członkami jednego z zespołów. Padają ostre słowa, w
powietrze leci kubek. Ktoś się szybko pakuje i idzie w stronę miasteczka.
Wygląda na to że mamy o jednego konkurenta mniej. Wcale mnie to nie cieszy, nie
znoszę prymitywnych ludzi którzy nie potrafią zapanować nad emocjami.

Droga na następny punkt kontrolny wiedzie przez miasteczko. Zanim do niego
dotrzemy ciszę poranka przerywa bicie dzwonów z kościoła na Górze Wszystkich
Świętych. Zerkam na zegarek – jest szósta. Po chwili z głośników dochodzą do nas
dźwięki "Kiedy ranne wstają zorze".

Odczuwam głód. Mam już jednak dość jedzenia batonów i popijania Isostarem.
Mimo ssania w żołądku nie wziąłbym ich teraz do ust. Wyobraźnia tworzy w myślach
obraz kurczaka z rożna. Czuję niemal jego zapach. W miasteczku zatrzymujemy się
w dopiero co otwartym sklepie. Kupuję świeże bułeczki, sok pomidorowy, konserwę
mięsną. Z puszki wyjadam nawet smalec, który smakuje dużo lepiej niż słodycze,
których sporo zalega jeszcze w moim plecaku.

Pokrzepieni ruszamy dalej. Niedługo potem najpierw ściemnia się z powodu
zachodzących chmur, a potem zaczyna padać. Zakładamy kurtki przeciwdeszczowe, a
na głowy kaski wspinaczkowe które z jednej strony stanowią wręcz idealne
zabezpieczenie głowy przed deszczem, a jednocześnie nie musimy ich dźwigać w
plecaku.

Przez następne kilka godzin deszcz pada bez przerwy, czasem nawet nasila się.
Nie ma na nas suchej nitki. Zmiana warunków atmosferycznych (pierwszego dnia
upał, a teraz deszcz i chłód) wystawia na ciężką próbę nasze stopy. Jestem
szczęściarzem, nie mam ani jednego odcisku. Tymczasem moi koledzy cierpią
odbicia pięt, odparzenia i monstrualne odciski. Nie jest to najwyraźniej jedynie
nasz problem, bo stawka uczestników rajdu wyraźnie ulega selekcji. Na punkcie
kontrolnym, do którego docieramy jeszcze przed południem zostajemy
zarejestrowani na 9 pozycji. Co się stało? Wyprzedziliśmy kilkanaście zespołów?
Zatrzymali się aby przeczekać deszcz? Zmylili trasę? Poddali się?

Tutaj czeka nas "tyrolka". Na linie rozpiętej na 30-metrowej wysokości
wiadukcie nieczynnej kolei musimy zjechać w dół pod kątem 45%. Po próbach zjazdu
na linie myślałem że nic już nie zrobi na mnie wrażenia. Tymczasem z lekkim
niepokojem patrzę na linę i dystans który dzieli nas od bezpiecznego dna wąwozu.
Liny są w dodatku mokre, a przez to bardziej śliskie. Tym razem jako pierwszy
zaczyna kolega. Wisi już nad 30-metrową otchłanią gdy okazuje się że
nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności lina asekuracyjna zaplątała mu się wokół
urządzenia za pomocą którego ma kontrolować tempo zjazdu. W efekcie nie może się
ruszyć ani o centymetr, a próby naprawienia mocowania spełzają na niczym
ponieważ całym ciężarem ciała wisi na linie która powinna być poluzowana żeby
poprawić sprzęt. Na szczęście dwóch GOPRowców staje na wysokości zadania. Gołymi
rękami podciągają śliską, wrzynającą się w palce linę i pomagają koledze
uporządkować sprzęt. Choć zdarzenie było błahe (koledze nawet przez moment nie
groził upadek) to odczuwam mały niepokój gdy przychodzi moja kolej. Mrozi mi
krew w żyłach świadomość, że będąc już przypięty do liny nośnej i trzymając w
ręku linę ubezpieczającą, muszę puścić się krawędzi wiaduktu i następuje moment
lotu zanim nie napręży się ląża którą przypięty jestem do liny nośnej. Niby wiem
że nic mi nie grozi, a jednak podświadomie czuję że jestem na wysokości
wieżowca. Nie mam lęku wysokości, po prostu brakuje mi doświadczenia. "Próba
tyrolki" uświadamia mi że posiadam jeszcze instynkt samozachowawczy.

Deszcz nie ustępuje. Moje kompletnie przemoczone biegowe buty które
dotychczas sprawowały się doskonale, zawodzą na mokrych, śliskich ścieżkach
górskich. Nieprzyjemne są zwłaszcza zejścia, gdzie każdy krok grozi
poślizgnięciem się, upadkiem, a w konsekwencji może nawet kontuzją. Myślę o tym
żeby nie pobrudzić błotem ubrania – to znak, że nie jestem jeszcze skrajnie
wyczerpany.

Szczęśliwie bez upadku udaje mi się dotrzeć do rzeki. Czeka nas tutaj
przeprawa po linie na drugi brzeg. Przeprawa okazuje się wąskim gardłem rajdu.
Lina jest tylko jedna i tworzy się kolejka do przejścia. Gdy czekamy na naszą
kolej obserwujemy, że kolejne zespoły po dotarciu do tego punktu informują
sędziów, że rezygnują z kontynuowania rajdu. Zrezygnowani zdejmują buty
oglądając zniszczenia, których na ich stopach dokonał wielogodzinny marsz.
Słyszę jak ktoś mówi, że wytrzymałościowo jest wszystko w porządku, że nie
wytrzymali "mechanicznie". Tutaj po raz pierwszy przychodzi mi do głowy myśl, że
rajd ukończyć może niewiele zespołów.

Oczekiwanie przedłuża się. Jeden z przeprawiających się od ponad 10 minut
wisi nad środkiem rzeki czyniąc rozpaczliwe próby podciągnięcia się na drugą
stronę. Bezskuteczne. Po dobie marszu opuściły go siły i gdyby nie pomoc
zespołu, który za pomocą rzuconej mu linki wciągnął go na drugi brzeg, wisiałby
tam jeszcze długo. Nam idzie znacznie lepiej, choć nie bez problemów.

Teraz czeka nas zadanie sklecenia tratwy z przygotowanego przez organizatorów
zestawu czterech opon, siedmiu desek i sznurka. Gdy po spławieniu tratwy
wchodzimy na jej pokład, okazuje się, że niewiele jest na niej miejsca dla
czterech osób i plecaków. Za wiosła służą nam wąskie deski. Po suszy Nysa jest
miejscami zbyt płytka, żebyśmy mogli bez problemu przepłynąć. Co jakiś czas
zaczepiamy się o kamienie i musimy zejść z tratwy aby ją przepchnąć. Nie należy
to do przyjemności. Jesteśmy przemoczeni, jest zimno, pada deszcz. Powoli
uświadamiamy sobie że źle oszacowaliśmy czas spływu. Mimo ciągłego wiosłowania,
analiza mapy i obserwacje brzegu prowadzą nas do smutnego wniosku, że 12km trasę
spływu pokonamy w 6 godzin. Perspektywa 6 godzin spędzonych w niewygodnej
pozycji na tratwie jest gorsza od trudów marszu. Zaczynam odczuwać wielką
bezsilną nudę. Wypoczęci, poruszając się po lądzie podobny odcinek pokonalibyśmy
w 2 godziny, przy obecnej kondycji w jakieś 3 godziny. W dodatku musimy wchodzić
do zimnej wody, żeby przepchnąć tratwę. Choć nikt tego nie mówi, czuje się
atmosferę narastającego buntu. Wojtek momentami przestaje wiosłować,
przysypia.

Kapitulacja

Płyniemy teraz na odcinku zupełnie spokojnej wody. Ciszę przerywają tylko
odgłosy wiosłowania. Woda praktycznie stoi. Po jakimś czasie zaczynamy słyszeć
szum. Ktoś z brzegu daje nam znaki. Dopłynęliśmy do progu wodnego. Nie
przepłyniemy go bo ma 3 metry wysokości, trzeba przenieść tratwę. Wychodzimy na
brzeg, wciągamy tratwę. Jesteśmy dziesiątym zespołem. Następnego dnia dowiemy
się, że do tego punktu dotrze tylko 13 drużyn. Kolega, któremu przypadł
obowiązek opieki nad punktem, rozpalił niewielkie ognisko. Kucamy przy nim
ogrzewając zgrabiałe z zimna ręce. Wojtek najbardziej spośród nas cierpi
wychłodzenie. Cały dygocze z zimna.

Sytuacja jest beznadziejna. Kolega zabezpieczający punkt kontrolny niestety
potwierdza nasze szacunki – tratwą płynie się średnio 2km na godzinę. Zostało
nam więc jeszcze 4 godziny na rzece, potem 60km marszu, 80km rowerem i na koniec
10km marszu. Po drodze odcinki specjalne, między innymi wspinaczka po trudnej
(III do IV w skali trudności) drodze. Przy mokrych skałach, zwłaszcza w nocy,
może to być bardzo trudne. Choć nikt z nas tego nie mówi, każdy zastanawia się,
czy nie jest to ponad naszą wytrzymałość. Zwłaszcza że mamy mokre ubrania i nie
ma pewności czy nie będzie padało nadal. Zmiana skarpetek na suche, które mamy w
żelaznej rezerwie (sucho w butach poprawiłoby nasze morale), nie ma ani teraz
ani po zakończeniu spływu sensu, bo nikt z nas nie ma w zapasie suchych butów.
Pozostałyby suche jedynie przez kilka sekund. Przygotowując ekwipunek,
ograniczając wagę plecaków musieliśmy zrezygnować prawie ze wszystkiego.
Gdybyśmy brali takie rzeczy jak buty na zmianę to dźwigalibyśmy nie 20-litrowy
ale 60-litrowy plecak, a taką możliwość z góry odrzuciliśmy.

Kucam teraz przy ognisku przerażony tym, że mamy dopiero 1/3 trasy za sobą.
Kolega, który pilnuje punktu kontrolnego mówi, że czeka go jeszcze
zabezpieczenie jednego z ostatnich odcinków specjalnych na trasie – przejścia
przez bagno. Martwi się, czy po deszczu znajdzie takie miejsce w zbiorniku
wodnym, gdzie woda nie zakryje zawodników. Pływanie z plecakiem może być ponad
ich siły.

W pewnym momencie Wojtek mówi że nie idzie dalej. Z tonu jego głosu wnoszę że
to ostateczna, nieodwołalna decyzja. Mówiąc szczerze wisiała w powietrzu i była
tylko kwestią czasu. Co teraz robić? W trójkę zastanawiamy się, czy ma sens
kontynuowanie rajdu. Jesteśmy zgodni co do tego, że nie od razu. Potrzebna jest
nam przerwa. Od startu minęło 27 godzin, jesteśmy przemoczeni, zziębnięci,
niewyspani. Jakby tego było mało, koledzy mają kłopoty ze stopami. Rzucam pomysł
żeby pozostawić tratwę na brzegu i na kilka godzin pójść do miasteczka
nieopodal. Tam zjeść coś ciepłego, wysuszyć się, może przespać 2-3 godziny i
kontynuować rajd. Liczymy ile mamy czasu do zamknięcia kolejnego punktu
kontrolnego. Mamy na odpoczynek 5 godzin.

Cały czas nie opuszcza nas jednak jedna myśl – czy kontynuowanie rajdu w
trójkę ma sens? Regulamin nie pozostawia bowiem cienia wątpliwości: żeby być
sklasyfikowaną, na mecie drużyna musi się stawić w komplecie. Ruszamy do
miasteczka pełni wątpliwości czy warto. W każdym z nas ambicja walczy ze
zniechęceniem, fizycznym dyskomfortem. Myśli nie krążą zbyt szybko – nie
przespana noc daje o sobie znać. Gdy werbalizuję moje wątpliwości co do sensu
dalszego marszu, żaden z naszej trójki nie protestuje. Po chwili bez słów
rozumiemy że to koniec.

Idziemy szosą do miasteczka w którym – jak mamy nadzieję – znajdziemy autobus
który zawiezie nas do bazy. Gdy wchodzimy do miasteczka słyszymy śmiechy i
żarty. Po chwili uświadamiam sobie kto jest celem tych żartów. Wyglądamy
żałośnie. Idziemy po obu stronach szosy w odległości kilkunastu metrów od
siebie. Na głowach mamy kaski do wspinaczki. Założyliśmy na siebie duże,
niebieskie, foliowe worki na śmieci chroniące nas przed deszczem i zimnem.
Daniel pomaga sobie w marszu kijkami trekingowymi. Razem z Wojtkiem koślawią
stopy z powodu licznych odcisków. Jurek przykrył głowę i ramiona folią NRC, żeby
chronić się przed deszczem. Iście opłakany widok. Jesteśmy jednak zbyt zmęczeni
żeby reagować na żarty.

Korzystając z autostopu i taksówki późnym wieczorem docieramy do bazy. Z
uczuciem ulgi bierzemy prysznic i idziemy spać. W czasie gdy my zapadamy w
głęboki sen, zespół który długi czas znajdował się na prowadzeniu, z powodu
"przemęczenia materiału", mimo sporej przewagi, rezygnuje z kontynuowania rajdu.
Półtorej doby później, po trzech dniach i nocach od startu, na metę przyjdzie
ostatnia, dziewiąta drużyna. Rajdu nie ukończy 41 zespołów które pełni wiary w
zwycięstwo stanęły na starcie.

W przyszłym roku kolejna edycja rajdu, w której będę chciał wziąć udział.
Fakt, że na metę nie dotarła ogromna większość zespołów, spowoduje, jak sądzę,
większe zainteresowanie rajdem. Organizatorzy wstępnie zapowiadają, że rajd
zorganizowany będzie w Bieszczadach. Będzie więc jeszcze bardziej "ekstremalny",
bo okolice są bardziej dzikie i nie będzie można liczyć na częste przechodzenie
przez miasteczka w których można uzupełnić prowiant.


NRC – aluminiowa folia używana jako okrycie zabezpieczające przed
wyziębieniem. Organizatorzy (wyposażenie obowiązkowe) pozwolili na wybór
pomiędzy folią NRC a śpiworem. Ze względu na wagę prawie wszyscy uczestnicy
wybrali folię NRC (60g), popularnie zwaną NRCtą.

Możliwość komentowania została wyłączona.