Arc - Z Danielsem poniżej 3:30

Moderator: infernal

Arc
Stary Wyga
Stary Wyga
Posty: 232
Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
Życiówka na 10k: 48:00
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Ecotrail 80km 24 września 2016

W tym miejscu powinna być relacja z In Flanders Fields Marathon ale jej nie będzie :) To kolejny bieg który mi bardzo nie poszedł. W skrócie liczyłem na złamanie 3:20 ale upalna pogoda zabiła mnie totalnie. Od 10 do 25 kilometra biegliśmy w pełnym słońcu i zamiast zwolnić biegłem 4:40 przy 87% HR. Potem nastąpił kryzy i ostatnie 10 km przebiegłem w tempie 5:20 co poskutkowało rozczarowującym wynikiem 3:30. Trochę szkoda ale w tych warunkach nie było szans na więcej.

Kolejnym startem był planowany od dawna Ecotrail - bieg na 80km dookoła Brukseli. Miałem tylko 2 tygodnie na regeneracje i musiałem się mocno postarać żeby na stanąć na starcie z zapasem sił który pozwoliłby marzyć o dotarciu do mety. W tym czasie dużo jadłem, mało biegałem, przygotowywałem sprzęt i nastawiałem sie psychicznie na wojnę która miała się rozegrać.

Nie ukrywam ze przed startem byłem mocno zestresowany. 80 km to o 27 wiecej niż kiedykolwiek wcześniej przebiegłem. W kwietniu podczas Cretes de Spa cierpiałem katusze od 35 kilometra licząc metry do mety. Jeżeli tutaj dopadłby mnie taki kryzys musiałbym walczyć z nim przez 47 km. Sytuacja niewyobrażalna dla mnie

45 minut po biegaczach na trasę miały wyruszyć drużyny biegowo rowerowe (2 osoby na rowerze i jedna biegiem zmieniające sie jak często chcą) . Jedną drużynę stanowili moi koledzy z pracy którzy oczywiście poza ukończeniem traila chcieli mnie jak najszybciej dogonić :) A ja oczywiście wierzyłem że im to sie nie uda.

Start - sobota 24 września

Pogoda antybiegowa. 25 stopni w cieniu i 0 chmur. Naładowany węglowodanami, nawodniony i zmotywowany pojawiłem się w parku Bois de la Cambre 30 minut przed startem. Obok mnie barwna grupa 150 wariatów którzy znaleźli sobie wyjątkowo nienormalny sposób na spędzenie soboty. Wyżyłowani ultrasi, mali azjaci, Janusze z brzuszkiem i ja - zestresowany, zdenerwowany i pewny że to będzie ciężki dzień. Ruszyliśmy o 12:00.

"Zaczynaj wolno" - kołatało mi w głowie. Biegliśmy ścieżkami przez lasy na południu Brukseli. Trasa była wąska, mocno pofałdowana i mimo że starałem się nie gnać siłą rzeczy musiałem trzymać tempo grupy. 5:40 - 5:50. Wolniej się nie dało. Mimo to co chwilę wyprzedzał mnie jakiś zniecierpliwiony zawodnik. Starałem się go zapamiętać z nadzieją ze jeszcze się spotkamy :)

Kilometry mijały dość sprawnie i cieszyłem się biegiem po lesie. Co 30 minut odzywał się alarm i z kieszeni wyciągałem jakąś przekąskę. Z prawej kieszeni ciastko bananowo-rodzynkowe, z lewej jakiś baton.

Po 1h 30 minutach wybiegliśmy z lasu na otwartą przestrzeń i od razu uderzyło w nas słońce. Ani jednej chmury tylko wiatr, upał, żwirowa droga i podbieg. Dziękowałem w myślach żonce która przekonała mnie do wzięcia bukłaka. Dwa półlitorowe flaski już dawno były puste i gdyby nie dodatkowy litr w plecaku wpadłbym w powazne kłopty.

Obrazek

Na 21 km pierwszy punkt odżywczy. 2h 15 min. Jeszcze przed dobiegnięciem odpiąłem plecak i zrobiłem szybki plan działania. Pomarańcza w zęby, 2 kubki coli, garść rodzynek do ust. Żując szybko napełniłem flaski i połowę bukłaka. Potem zjadłem jeszcze trochę żółtego sera, kolejną garść rodzynek i wypad z baru. Całość trwała może 3 minuty. Po 200 metrach skończyłem jeść, ubrałem namoczonego buffa na głowę i potruchtałem dalej.

Kolejne 5 kilometrów czułem się świetnie, ale upał drenował siły. Pierwszy mikro-kryzys przyszedł na 27 km. Włączyłem muzykę, przegryzłem batona i wypatrywałem się w plecak gościa który podobnie jak przed punktem odrzywczym tak jak i teraz nie chciał dać się dopędzić.

I wtedy pierwszy zonk. Wbiegliśmy do lasu i mapa w zegarku wyraźnie mówi mi, że trzeba skręcać ostro w prawo. Goście ze mną zatrzymali się niepewnie, ale zawodnik przed nami pobiegł prosto. WTF? 10 sekund zastanowienia - biegnę tam gdzie GPS. Reszta powiedziała mi że muszą mi zaufać.To zaufanie znacznie spadło na kolejnych 500 metrach bo oznaczeń trasy (normalnie są co 100-200 metrów) nie było. Mapa mówiła wyraźnie, wiec biegłem swoje. Oznaczenia pojawiły się po kilometrze. Ulga wielka i nie wiem czy winić tutaj organizatorów czy może biegliśmy jakąś równoległą ścieżka.

Kończyły się pola i kończyły się siły. O tempie <6:00 min/km już dawno zapomnialem i sukcesem były czasy 6:15-6:30. Przestałem walczyć z podbiegami i na każdym przechodziłem do marszu. Starałem się nadal trzymać zasady, że co 30 minut coś jem ale żołądek powoli miał dość batonów. O żelach starałem się nawet nie myśleć bojąc się ze wszystko wróci górą. Jeżeli chciałem dotrzeć do mety to brak przerw dostawie kalorii był kluczowy

Kryzysy przychodziły i odchodziły. Zazwyczaj gdy czułem sie gorzej zjadałem coś i po 15 minutach zastrzyk cukru dodawał mi skrzydeł. Mogłem wtedy biec pod górę ale starałem się tego nie robić - z wyścigu w Spa pamiętałem czym kończy się nadmierny entuzjazm podczas ultramaratonu.

45 km. 5h 03 min. Woda do flasków, 3 kawałki pomarańczy, izotonik, cola, trochę sera, jeszcze trochę coli i ruszyłem dalej. Po 3 minutach biegu telefon od kolegów. Okazało się ze są 2 kilometry przed punktem i że zaraz mnie dogonią.

Na 52 km dopędzili mnie. No może dopędzili to za wielkie słowo bo to tak jakby żółw dogonił ślimaka. Obecność kogoś do kogo można sie odezwać działa mobilizująco. Tempo wróciło do 6:00 i zacząłęm wyprzedzać kolejnych biegaczy. Puki było płasko i w dół mogłem pędzić, ale na podbiegach musiałem luzować. Do mety było daleko a w tyle głowy cały czas “oszczędzaj siły”. Na 57 km przy kolejnym podbiegu odjechali.

Przystanek numer 3 na 59 kilometrze - 6h 57min. Menu podobne jak wcześniej i zero marnowania czasu. Z kubkiem coli i połówką pomarańczy wyszedłem na trase a że bylo pod górke to mogłem spokojnie sobie zjeść. Potem znowu bieg.

Podbiegi, zbiegi, parki, parkingi, kostka brukowa i asfalt - tak wyglądają przedmieścia Brukseli. Mijałem ludzi zajętych spacerami z dziećmi, rekreacyjnych biegaczy, dzieciaki na rowerkach, psy (2 razy nieźle mnie postaraszyły) i ja. Od wielu kilometrów biegłem sam. Nikogo przed, nikogo za mną. Zakrętów było masę i zegarek już na stałe przestawiłem w tryb mapy.

Zmęczenie sie kumulowało. Bolały mnie kolana, łydki i uda, ale ciągle biegłem. Słońce zachodziło i temperatura szybko spadała. W normalnych warunkach 15-18 stopni to sporo za duzo dla mnie ale w sytuacjach gdy na każdy podbieg zmieniał się w podejście bardzo szybko sie wychładzałem. Wyciągnąłem rękawki i czołówkę.

Z tym drugim elementem trafiłem idealnie. Zaraz po tym jak ją ubrałem wbiegłem do lasu. Pożyczony Petzl to była jednak porządna lampa która biła na głowę moją tandetę z decathlonu. Bardzo szeroki i jasny snop światła dawał mi pewność ze nawet biegnąc jak nieprzytomne zombie nie wybiję sobie zębów o korzeń. Z tyłu plecaka wisiała migocząca ledami czerwona opaska i w takim biało-czerwony oświetleniu snułem się po kolejnych pagórkach.

W ogóle już nie obchodziło mnie co sie dzieje w około. Czasami pojawiały się jakies rowery, gdzieś coś szeleściło w krzakach, daleko migało jakieś czerwone światło. Co kilkadziesiąt metrów na drzewie wisiała fluorescencjna wstążka wskazująca ze w tą stronę do mety.

Kryzysy, kryzysy…. przychodzą i odchodzą. Zawsze przychodza i zawsze odchodzą.

Kolejny zakret w lesie i z ok 50 metrów dostałem mocnym reflektorem w twarz. 75 km - ostatni punkt. Pierwsi ludzie od godziny :)

Woda, cola i ostatni odcinek. 7 km wydaje się niczym przy 80 ale każdy z nich był dla mnie jak ten 40 kilometr maratonu. Wiesz ze już prawie koniec a jednocześnie do mety jest jeszcze tak daleko.

Z przystanku wyszedłem 10 metrów za innym biegaczem. Szliśmy razem ale widziałem, że nie jestem w stanie utrzymać jego tempa marszu. Zacząłem biec i po chwili miałem go za plecami. Kilka sekund po tym usłyszałem ze też biegnie. Kolejny podbieg. Idę. Znów mnie wyprzedza. No to biegnę. I znów go mijam. I tak w kółko.

Telefon: Rusz dupę bo czekamy na mecie. Ok. Jeszcze 15 minut.

Po kolejnym zakręcie w prawo zaczął się łagodny zbieg po którym znaleźliśmy się na ulicy. Kilku kibiców zagrzewało nas do szybszego biegu ale 6:15 min/km to był max na który mieliśmy siły.

Kolejne światła i przez bramę wbiegliśmy na stadion Baudoin (dawny Heyzel). Wszystkie światła odpalone, a na bieżni tylko dwa cienie biegaczy. Przebiegliśmy przez bramę wyjściową i zaczęła się ostatnia prosta przed parkiem gdzie była meta. Mój współtowarzysz znów zaczął iść na lekkim podbiegu ale ja jeszcze miałem trochę sił.

Ostatnie zakręty. Na ulicy stoją policjanci i wskazują drogę. Ostatni zakręt i ostatnia prosta. Zapomniałem o wszystkim. Biegnę i cieszę sie jak dziecko.

“Tylko sie nie rozpłacz, cholera” - mówię do siebie.

Mijam żonę, dzieciaki, tych trzech co zwykle i wpadam na metę.

Koniec? NIC Z TEGO. Odbiór medali jest w pierwszej kuli Atomium na wysokości ok 6-tego piętra. Przebiegłem przez namiot i wśród oklasków zacząłem się wspinać. Już po kilkunastu schodach zobaczyłem ze biegacz z którym przemieżałem ostatnie kilometry próbuje mnie gonić. Przecież wyścig sie już skończył…. czas zatrzymany…… nie dam sie!

Po 82 km i 10h 12 minutach wysiłku zaczął sie wariacki sprint na górę. Garmin pokazywał 89% HR, horyzont sie chwiał a ja biegłem na górę.

Dobiegłem! Medal, uścisk ręki i …. ruchome schody w dół :)

Obrazek

Podsumowanie

Przebiegłem brukselskiego Ecotraila. To był cel numer 1 i został w pełni zrealizowany. 82 km w 10h 12 minut nie jest może wynikiem rewelacyjnym zwłaszcza, jeżeli spojrzy się na średnie tempo (7:30 min/km) ale dał mi 59 miejsce na 148 startujących osób. To dużo lepszy wynik niż oczekiwałem i obiektywnie lepiej niż Cretes de Spa (268/474).

Trochę chodzi mi po głowie pytanie czy można było szybciej, jak tak to gdzie, ale może właśnie to był mój obecny max. Oszczędzałem się sporo, zwłaszcza w początkowej fazie. Gdy przychodziły kryzysy wiedzialem ze miną, gdy mijały - walczyłem z nadmiernym entuzjazmem żeby niepotrzebnie nie przyśpieszać nie zapłacić za to w dalszej części biegu.

Głównym moim zmartwieniem było żywienie i utrzymanie żołądka w ryzach. Chciałem za wszelką cenę uniknąć zjazdu który zafundowałem sobie w Spa wiec jadłem dużo, ale różnorodnie. Jak organizm mówił ze koniec z batonami to jadłem pomarańcze, gdy one były już na wylocie to zalewałem wszystko colą. Dodatkowo co godzinę wciskałem w siebie tabletkami z minerałami i ogromną ilością wody.

Kolejnym sukcesem był dobór i przygotowanie sprzętu.
Brooksy które zrobiły ze mną już 900km zafundowały mi tylko 2 małe pęcherze i oszczędziły wszystkie paznokcie.
Koszulka bez rękawków - totalny winner przy biegu w pełnym słońcu. Nie wyobrażam sobie co przeżywali goście startujący w kurtkach lub długich bluzach. Brak rękawów kosztował mnie irytujące otarcie po wewnętrznej stronie ramienia ale to w sumie drobnica.
Rękawki - sprawdzony model ze startów w maratonach. Ubrałem je po zachodzie słońca i chwilami były aż za ciepłe. Dodatkowo ważyły tyle co nic.
Plecak Salomon S-Lab 12 - best of the best. Idealnie przylegał, stabilny i wygodny. Niezależnie od tego czy w bukłaku było 2 litry wody czy nie. Czy flaski były pełne czy nie. Nic sie nie tłukło i nie przeszkadzało. Muszę tylko popracować nad mobilnością barków bo nie zawsze mogłem dostać się do wszystkich kieszeni bez rozpinania - ale tego muszę sie nauczyć. Pod ręką miałem jedzenie, buffa, wodę, sól, telefony itd. Wyjątkowo dobry zakup
Fenix 3 z trasą biegu. O ile sam zegarek jest świetny to wgrane mapy były niezastąpionę. 4 razy zgubiłbym trasę gdyby nie mapa i 3 razy dobiegałem do biegaczy lub rowerzystów którzy stali na skrzyżowaniu i zastanawiali się gdzie biec.
Sudocrem - totalnie 0 otarć.
Latarka Petzl - biegnąc leśnymi ścieżkami w ogóle nie przeszkadzało mi że zapadła noc. Cały czas miałem przed sobą jasną ziemię i dawało mi to sporą dawkę bezpieczeństwa. Muszę sobie taką sprawić jeżeli jeszcze kiedyś bedę startował w takich warunkach.
New Balance but biegowy
Arc
Stary Wyga
Stary Wyga
Posty: 232
Rejestracja: 29 lip 2014, 11:27
Życiówka na 10k: 48:00
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Jak felix z popielniczki

Dochodzenie do siebie bo ecotrailu poszło błyskawicznie. 2 dni bolało potem chodziłem jak na szczudłach a po 5 już wszystko wróciło do normy. To naprawdę zaskakujące jak organizm potrafi się przystosowywać do bądź co bądź nietypowych obciążeń.

Po tygodniu chciałem już wyjść pobiegać. Siedzenie w domu było dla mnie stratą czasu - jak najszybciej zacząć przygotowania do nowego sezonu i w końcu zaliczyć jakiś progres. Kluczem do sukcesu miały zostać traile, podbiegi i siłownia. Radykalnie zwiększenie liczby kilometrów nie wchodziło w grę bo po pierwsze nie miałem na to czasu a po drugie mój organizm już od paru miesięcy dawał mi znać żebym nie przeginał ale dołożenie większej ilości przewyższeń i siłowni wydawało się dobrym pomysłem.

Ostry start zacząłem w pierwszej połowie października. 4x w tygodniu do tego siłownia 2-3x, siła biegowa, szybsze bieganie po lesie.

4 tygodnie takiej jazdy i jebut… Po interwałach 2 listopada wróciłem do domu z naciągniętym achillesem i koszmarnym bólem śródstopia. Ciężko było mi chodzić o mówiąc już o bieganiu. Miało być ambitnie a wyszło jedno wielkie g*.

Listopad ciągnął się powoli a szans na powrót do biegania nie było widać. Gdy tylko się pojawiała poprawa ja robiłem coś głupiego co tylko pogarszało sprawę. Mniej boli - to skoki na skrzynię na siłowni. Lekko przeszło - to dobijałem się orbitrekiem. Nie potrafiłem zmusić się do siedzenia plackiem przez 2 tygodnie i przez to kontuzja wyeliminowała mnie na 4 długie tygodnie..

Dzisiaj można powiedzieć, że przeszło i pokornie z głową zwieszoną wracam do biegania. Cele zrewidowane, plan urealniony, sny o potędze odłożone na półkę.

poniedziałek 28 listopada 2017

Pierwsze biegowe wyjście. Temperatura jesienna: 2 stopnie, czarna noc. 7,3 km dookoła parku z paranoicznym obserwowaniem każdego kroku czy wszystko działa. Pierwotnie chciałem zrobić 10km ale po 7 km poczułem coś lekkiego w stopie skręciłem do domu. Oszczędzamy się

środa 30 listopada 2017

O 12 w przerwie obiadowej siłownia. Godzina przysiadów i ćwiczeń siłowych.

O 20 bieganie. Jeszcze zimniej niż w poniedziałek ale o wiele pewniej niż ostatnio. 12 km w tempie 5:33. Tętno mogłoby być niższe ale przyjdzie jeszcze na to czas. Na ostatnim kilometrze znów poczułem lekko ścięgno ale liczę że to ostatnie podrygi kontuzji.

Będzie dobrze. Musi.
ODPOWIEDZ