2 maja 2019 Redakcja Bieganie.pl Sport

W drodze do Buckingham – relacja Marka z London Marathon 2019


Virgin Money London Marathon 2019 – maraton, na który organizator obywateli Polski losuje tak samo często, jak mieszkańców Czechosłowacji i Prus Wschodnich. Jest to jeden z najtrudniej dostępnych biegów zaliczanych do prestiżowego cyklu World Marathon Majors. Tak się złożyło, że 26 kwietnia – w dzień swoich 35 urodzin – miałem możliwość ziścić swoje kolejne marzenie. Zrobić coś, co przez lata wydawało mi się nieosiągalne. Spakowałem buty, naładowałem Garmina i ruszyłem w kierunku królowej Elżbiety II. Kilkadziesiąt godzin później finiszowałem przed jej oknami. Emocje towarzyszące pokonywaniu ostatniej prostej przed Pałacem Buckingham, zapamiętam zapewne do końca swoich dni.

Picture1.jpg Na EXPO udałem się w sobotę z samego rana. To był ostatni dzień trwania targów. Chciałem sobie kupić jakąś oficjalną koszulkę z maratonu. Byłem ciekawy, czy uda mi się ją znaleźć w swoim rozmiarze. Okazało się, że na miejscu było ich pod dostatkiem. Inaczej jest w Stanach Zjednoczonych, gdzie rozmiary „S” i „M” znikają z wieszaków w mgnieniu oka.
Kilka przystanków metrem, a także kolejką podmiejską i moim oczom ukazał się budynek ExCeL London, w którym mieściło się EXPO.

Picture2.jpg Po minięciu kilku hal, wreszcie dotarłem do tej właściwej.

Pamiątkowe zdjęcie przed bramą, na której odliczano czas pozostały do rozpoczęcia maratonu i byłem gotowy, aby odebrać swój pakiet. Okazało się, że zrobię to na raty.

Picture3.jpg Na początku odebrałem numer startowy, a także przeźroczysty worek, w którym mogłem oddać rzeczy do depozytu.

Picture4.jpg Po odebraniu numeru udałem się po chip. Gdy miałem go w rękach, mogłem wreszcie zaatakować stoisko New Balance.

Picture5.jpg Cały pakiet nie przedstawiał się jakoś imponująco:

Picture6.jpg Jak słusznie można zauważyć – brakuje koszulki. Ta, w odróżnieniu od pozostałych Majorów, wydawana jest po przekroczeniu linii mety. W sumie ma to sens. Koszulka finiszera świadczy o dobiegnięciu do mety. W Nowym Jorku kupiłem sobie taką na 3 dni przed rozpoczęciem maratonu.
Zaraz za New Balance znajdowało się stoisko Abbott World Marathon Majors. Na bieżni można było spróbować pobiec w tempie równym rekordowi świata. Gdyby nie kolejka, z chęcią bym spróbował.

Picture7.jpg Co słusznie podkreślano w grupach biegowych na FB – brakowało tablicy z nazwiskami wszystkich Majorów. W zamian za to był spory medal, a także inna tablica, na której można było zapisać swoje złote myśli.

W dalszej części ustawiono kilka podświetlanych okręgów, w których można było sobie zrobić zdjęcie. Warto było poczekać w długiej kolejce. Efekt przerósł moje oczekiwania:

Picture8.jpg EXPO wydało mi się mniejsze w stosunku do tego w Chicago i Nowym Jorku. Największe, które do tej pory odwiedziłem, znajdowało się w Tokio. Było to w 2015 r.

Zrobiłem jedno okrążenie, po czym udałem się do wyjścia. Z każdą chwilą przybywało ludzi i do wszystkiego robiły się długie kolejki. Resztę dnia postanowiłem więc spędzić na zwiedzaniu.

Picture9.jpg Z pakietem ruszyłem w kierunku Tower Bridge. To właśnie z tego miejsca, miałem rozpocząć swoją wędrówkę i to właśnie tam – kilkanaście godzin później, miałem pokonać 20-sty km.

Pogoda była z gatunku: „Jeszcze nie pada, ale prawdopodobnie zaraz będzie. No i jakby kto pytał to wieje tak, że prawie odrywa głowę, od reszty ciała”. Przechodząc przez most bałem się, czy nie skończę w Tamizie. Skoro tak jest dzisiaj, to co będzie jutro w trakcie biegu? Z dwojga złego wolałem już deszcz, niż te mocne porywy wiatru.

Po kilku godzinach, zmęczony wróciłem do hotelu.

Picture10.jpg Na dywanie rozłożyłem wszystko to, co miało mi być na jutro potrzebne. Ustawiłem alarm nie mogąc się doczekać, kiedy zadzwoni.

Obudziłem się o godz. 5:00. Śniadanie było planowane na 7:00, więc do tego czasu mogłem się spokojnie przygotować.
Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku Greenwich, skąd miał wystartować maraton.
Na początku jechaliśmy charakterystycznym, czerwonym autobusem. Później padło na 2 linie metra. Na końcu czekała nas jeszcze podróż pociągiem.

Picture11.jpg No i ten pociąg szczególnie zapadł mi w pamięci.

Peron pełen był biegaczy. Gdy wreszcie przyjechał nasz pociąg, kulturalnie zaczęliśmy do niego wchodzić. Z każdą następną osobą, było coraz bardziej romantycznie. W pewnym momencie nie mogłem już ruszać rękami. Gdy pociąg ruszył, za pobliski uchwyt trzymałem się jedynie oczami wyobraźni.

Picture12.jpg Mijały kolejne cenne minuty. Z każdą chwilą było coraz bardziej duszno i gorąco.
No i co się stało?
Pociąg stanął.
Dodam, że zbliżała się godz. 9:00. Za 30 minut otwierali naszą strefę, a do samego startu pozostała nieco ponad godzina.

Na szczęście po kilkunastu minutach z powrotem ruszyliśmy.
Wkrótce dojechaliśmy do stacji Blackheath. Po wyjściu z pociągu szybkim krokiem udaliśmy się w stronę ogromnego parku, na którego terenie znajduje się słynne Królewskie Obserwatorium Astronomiczne w Greenwich.

Picture13.jpg Na końcu olbrzymiej łąki znajdowało się wejście do naszej – niebieskiej strefy. Oprócz niej, były jeszcze strefy: czerwona i zielona. Start maratonu odbywa się z 3 różnych miejsc. Dopiero po kilku kilometrach, biegacze z poszczególnych stref, poruszają się na jednej – właściwej trasie.

Picture14.jpg W każdej strefie znajdowały się ciężarówki, w których można było oddać rzeczy do depozytu.
Niezwłocznie namierzyłem swoją, po czym udałem się w jej kierunku. Ściągnąłem ciuchy i ubrałem pelerynę, aby ochronić się przed wiatrem.

Na szczęście nie wiało, tak jak w przeddzień biegu. Słońce, co jakiś czas, na chwilę wyglądało zza wielkich chmur. Jeżeli chodzi o temperaturę, to ta była idealna. Termometr pokazywał ok. 12 stopni Celsjusza.
Pożegnałem się ze znajomymi, po czym poszedłem do swojej zony. Każda strefa startowa, posiadała właśnie kilka takich zon. W każdej z nich znajdowało się po kilka tysięcy biegaczy. Start każdej z nich odbywał się o innej porze. Inaczej organizator nie byłby w stanie zapanować nad ponad 40-tysięcznym tłumem.

Powolnym krokiem zaczęliśmy się przemieszczać w stronę startu.

Plan na bieg był taki sam jak w Berlinie, Tokio, Nowym Jorku i Chicago – pobiec poniżej 4 h i dobrze się przy tym bawić. Delektować się każdym metrem trasy. Przybijać piątki, robić zdjęcia i kręcić filmy w HD. Jak dla mnie, to właśnie od tego są Majory. O życiówkę wolę walczyć w mniej prestiżowych biegach.
Wybiła 10:22.
Zaczęło się!

Picture15.jpgOpamiętać musiałem się już na samym początku. Głośny doping kibiców niesamowicie mnie niósł. Spora grupa biegaczy, którzy biegli dookoła, sprawiała, że trudno było oszacować swoje aktualne tempo. Wśród niskich, jednorodzinnych domków minąłem oznaczenie pierwszego km. Zrobiłem to w czasie 5:11 min, a więc zdecydowanie za szybko. Chciałem, aby ta impreza trwała jak najdłużej.

Picture16.jpg Początek maratonu nie obfituje w jakieś spektakularne widoki. Są to raczej przedmieścia o podobnej – niskiej zabudowie. W zamian za to trasa sprzyja tam rozwinięciu sporej prędkości. Szczególnie po minięciu oznaczenia 4-go km. Pojawia się tam prawie kilometrowy zbieg. Był to mój najszybszy kilometr w trakcie tego dnia. Pokonałem go w czasie 5:06 min.

Na jego końcu, zaraz za zakrętem, trafiłem na dwójkę Polaków, którzy zrobili mi poniższe zdjęcie.

Picture17.jpg W niedługim czasie nastąpiło połączenie wszystkich stref. Biorąc pod uwagę liczne zwężenia, miejsca na wyprzedzanie było chwilami jak na lekarstwo. Nie mówiąc już o sytuacji, w której kilka razy musiałem po prostu przejść do szybkiego marszu. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy w biegu o tak wysokiej randze.
Przed biegiem słyszałem, że pod względem dopingu, Londyn przebija Nowy Jork.

Rzeczywiście, kibice wydawali się nie mieć końca. Szczelnie wypełnili trasę od pierwszego, do ostatniego kilometra.
Oprócz pojedynczych ludzi, na trasie znajdowały się także bardziej zorganizowane grupy. Przeważnie byli to członkowie organizacji, a także firm, na które zbierano środki w ramach tzw. „charity”. Za wsparcie można było otrzymać pakiet startowy na bieg. To właśnie w ten sposób do Londynu dostaje się zdecydowana większość biegaczy.

Były chwile, w których doping był tak intensywny, że aż mieniło mi się w oczach. Widziałem wszystko jakby za lekką mgłą. Głośne gwizdy i mocne walenie w bębny na wąskiej drodze (dodam, że przez wiele kilometrów) sprawiło, że momentami wrażeń było aż nadmiar. Mózg przestawał sobie z tym radzić. Wydawało mi się, że na oczach mam okulary 3D i uczestniczę w jakiejś projekcji. Wiem, że brzmi to niedorzecznie, ale ciężko mi to dokładnie opisać. Zresztą podobne odczucia mieli pozostali biegacze, z którym rozmawiałem po maratonie, więc chyba jest ze mną wszystko w porządku.
Minąłem oznaczenie 5-go km. 5000 m pokonałem w średnim tempie 5:16 min/km. Postanowiłem, że kolejne muszą być wolniejsze.

Długimi prostymi kierowaliśmy się w stronę ścisłego centrum.

Picture18.jpg Wpadło kolejne 5 km. Cały czas przybijałem masę piątek i robiłem dziesiątki zdjęć.
Wkrótce skręciliśmy w prawo. Przed oczami wyrósł mi Cutty Sark – kliper herbaciany, który jest jednym z eksponatów Muzeum Morskiego. Trzy zdjęcia później byłem gotowy do dalszej drogi.

Trasa stawała się coraz ciekawsza.
Kilka zakrętów i rond dalej wreszcie dotarliśmy do miejsca, na które czekał chyba każdy – Tower Bridge.

Przebiegnięcie Tower Bridge to chyba jeden z najbardziej spektakularnych fragmentów trasy.

Picture19.jpg Przystanąłem na kilka dobrych chwil, aby zrobić kilkanaście zdjęć.
Już na samym końcu mostu poprosiłem jednego z policjantów o zrobienie jeszcze jednej foty. Pamiątek z trasy nigdy za wiele.

Chwilę później minąłem połowę trasy.
Pierwsze 21 km zrobiłem w czasie 1:56:08.

Picture20.jpg Biegliśmy teraz w stronę Canary Wharf – biznesowej części miasta. W kadrze pojawiły się więc pierwsze drapacze chmur.
Kolejne kilometry mijały wręcz koncertowo. W ogóle nie czułem zmęczenia. Jedyne co zaczęło mi doskwierać to głód. W Londynie, podobnie jak m.in. w Nowym Jorku, na trasie nie znajdziecie bananów, czekolady czy cytrusów. To znaczy zdarzają się, ale są to stacje na tzw. partyzanta. Ktoś przyniósł po prostu z domu 4 kg bananów i chce indywidualnie wesprzeć biegaczy.

Oficjalnie na trasie znajdziecie więc tylko wodę i izotoniki, a także żele.
Po kilku godzinach picia i konsumpcji 3 żeli, żołądek zaczynał się domagać czegoś konkretniejszego. Najgorsze były momenty, w których przebiegaliśmy koło jakichś restauracji. Dolatujące do mnie zapachy odwalały kawał niepotrzebnej roboty. Od razu przed oczami miałem zestaw dnia z surówką i powiększoną colą.
Życie ratowały mi żelki, które od 28-ego km jadłem regularnie. No i to właśnie na 28-mym km zrobiono mi poniższe zdjęcie.

Trasa w Londynie ma momenty, w których pojawią się mniej lub bardziej upierdliwe podbiegi. Tak się składa, że większość znajduje się w jej ostatniej części. Co prawda nie ma ich za wiele, ale potrafią zrobić wrażenie na niejednej zawodniczce/zawodniku.

Maraton zaczyna się ponoć po 30-stym km. W takim przypadku, mój maraton zaczął się w ten sposób:

Jedyne o czym wtedy myślałem, to o tym, aby jeszcze zwolnić. Nie z uwagi na fakt, że czułem się źle. Chodziło mi bardziej o to, że wcale nie spieszyło mi się do mety. Chciałem, aby maraton trwał jak najdłużej.
Po kolejnych dwóch kilometrach dotarłem do oznaczenia 20 mili.

Picture21.jpg Do końca pozostała mi więc mniej niż dycha.
Pomimo tego, że cały rwałem tempo, aby robić zdjęcia i kręcić filmy, kolejne kilometry szły jak od linijki:

W pewnym momencie w kadrze pojawił się tunel. Okazało się, że jest całkiem pokaźnej długości:

Wybiegając z niego wyjąłem telefon i nakręciłem kolejny film:

Biegliśmy teraz prawą stroną Tamizy. Z lewej strony było widać już London Eye, budynek parlamentu i Big Bena.
40-sty km.
Już?

Picture22.jpg Zacząłem przybijać jeszcze większą liczbę piątek. W pewnej chwili jedna z kobiet krzyknęła do mnie: „Selfie?!?”. Podbiegłem, wyciągnąłem telefon i zrobiłem zdjęcie, które chyba najlepiej podsumowuje cały maraton:

Właśnie dla takich chwil warto było ściągnąć tłusty tyłek sprzed konsoli i w 2012 roku zabrać się za bieganie. Aż strach pomyśleć, ile magicznych chwil by mnie ominęło, gdybym wtedy tego nie zrobił.
Nieuchronnie zbliżałem się do końca.
Big Ben? Postanowiłem, że muszę mieć z nim kilka zdjęć.

Picture23.jpg Zaraz za nim skręciliśmy w prawo, a później w lewo. Trafiliśmy na długą prostą, która prowadziła nas w stronę Pałacu Buckingham.

W jej połowie pojawiła się informacja, że do mety zostało 600 m. Z ogromną chęcią dopisałbym tam jeszcze jedno zero i zrobił dodatkowe kilka kilometrów.
Dobiegliśmy do zakrętu.

Picture24.jpg Zaraz za nim było widać już metę.

Pamiętam, że rozejrzałem się dookoła, aby zapamiętać tę chwilę jak najdokładniej. Poprosiłem kogoś z obsługi o kilka zdjęć, po czym niespiesznym krokiem ruszyłem w kierunku ostatniej maty z pomiarem czasu.

Chyba nie będzie dla nikogo zaskoczeniem jeżeli napiszę, że miałem łzy w oczach. Musiałem dać upust tym wszystkim emocjom, które targały mną przez kilka ostatnich godzin. Ba! Przez kilka ostatnich miesięcy, a nawet lat. W tamtym momencie łzy były po prostu efektem ubocznym spełnienia kolejnego marzenia. Piękna rzecz!

Picture25.jpg Po minięciu mety otrzymałem ogromny medal.

Wynik był zgodny z planem. Miało być poniżej 4 h no i było.

Picture28.jpg Czas: 3:57:14
Po chwili otrzymałem worek z prowiantem. Odebrałem także koszulkę finiszera i rzeczy z depozytu.

Picture26.jpg Spotkałem Sławka – swojego kompana z pokoju. Z czasem dołączyli do nas pozostali znajomi. Żywo komentowaliśmy to, co właśnie się wydarzyło. Niejednokrotnie brakowało nam słów.

Powoli ruszyliśmy w kierunku autobusu, który zawiózł nas do hotelu.

Obiad, a później długie rozmowy, które przerwał nam barman oświadczając, że o 24:00 pub będzie zamknięty. No i wśród nas były 2 osoby, które zostały pełnoprawnymi Majorami. Co to był za dzień!
Jak oceniam maraton?

Picture29.jpg Trasa jest wąska. Miejscami nawet, aż za bardzo. Nie ma jedzenia na trasie, a po 30-stym kilometrze jest kilka męczących podbiegów. Kibice są za głośni, a koszulkę dostaje się dopiero po ukończeniu biegu. Tak w zasadzie, to przez pierwszą połowę biegnie się jakimiś mało znaczącymi przedmieściami. Czy to jednak ważne?

Nie!
28 kwietnia ukończyłem maraton, na który czekałem od kilku dobrych lat. Zdobyłem przedostatniego Majora. Poznałem fantastycznych ludzi, z którymi – mam nadzieję – będę długo utrzymywał kontakt. To był po prostu perfekcyjny weekend.

Londyn może nie jest tak spektakularny jak Nowy Jork. Nie posiada tak płaskiej trasy jak Berlin i tylu meksykańskich kibiców co w Chicago. Zdecydowanie więcej tam spacerowiczów, niż w takim Tokio.
Warty jest jednak walki o możliwość wzięcia w nim udziału.

Jaki jest mój cel na najbliższy czas?
Posłużę się poniższym zdjęciem:

Picture30.jpg Bostonie – wiem, że podróż będzie równie długa co kręta, ale szykuj się!
Idę po Ciebie!

Pełną relację z Londynu, a także z pozostałych Majorów, znajdziecie na moim blogu – www.drogadotokio.pl

Możliwość komentowania została wyłączona.