9 kwietnia 2019 Redakcja Bieganie.pl Sport

„Byłam tu cały czas” – rozmowa z Karoliną Nadolską


Po udanym występie w Hanowerze i uzyskaniu tam najlepszego od ponad 5 lat wyniku w polskim kobiecym maratonie (2:27:43) rozmawiam z Karoliną Nadolską. Rekordzistka kraju na 10 km, na co dzień mieszkająca w Poznaniu, opowiada o swoich przygotowaniach, o latach, gdy było o niej cicho oraz o planach na najbliższe sezony.


Wielkie gratulacje, cieszę się, jako weteran, że doświadczeni biegacze jeszcze potrafią szybko biegać.

Nie chcesz mi wprost powiedzieć, że jestem stara i solidaryzujesz się z biegaczami z naszych roczników? (śmiech)

Nie, nie wspomnę, że masz już 37 lat… A tak poważnie, to chciałbym porozmawiać o Twoich przygotowaniach do maratonu w Hanowerze, ale zacząć od pytania, czemu tak długo było o Tobie cicho?

No jestem sama zdziwiona, że tak mało o mnie słyszeliście. (śmiech) Może faktycznie dawno nie startowałam w maratonie, ale gdyby prześledzić poprzedni sezon, to nie były miesiące posuchy. Pobiegłam kilka dyszek poniżej 33 minut – na przykład 32.14 w Berlinie pod koniec października 2018 albo 32:20 w Walencji w styczniu tego roku. W tym mieście uzyskałam też minionej jesieni 1:10:43 na dystansie półmaratonu.
Jestem osobą, która nie potrzebuje rozgłosu, nie ma mnie na kontach społecznościowych. Nie brakowało mi tego nigdy, ale zauważyłam, że wy dziennikarze troszeczkę nie doceniacie takich wyników. Brałam udział w największych biegach na świecie, przybiegałam tam w pierwszych dziesiątkach. Uzyskiwałam rezultaty niewiele gorsze od mojego rekordu Polski (Karolina jest rekordzistką kraju na 10000 m z czasem 31:43.51 i na 10 km z wynikiem 32:09 – przyp. red.). Nie było o mnie słychać, choć to również było rolą mediów. A ja byłam tutaj cały czas!

Wybraliście drogę zawodową, w której nie chodziło o wygrywanie regionalnych zawodów, ale często o zajmowanie dalszych miejsc na wielkich imprezach z lepszymi czasami.

Praktycznie od 11 lat, od kiedy zaczęłam współpracować ze Zbyszkiem Nadolskim – moim trenerem i zarazem mężem – mniej interesuje nas wygrywanie biegu w Polsce z czasem, powiedzmy 33.50. Szukamy mocnych stawek, mocnych biegów, licząc się z tym, że to będą często odległe, „niezarobkowe” miejsca. Od zawsze chcieliśmy być w pierwszej lidze, a takich pierwszoligowych biegów w Polsce nie jest wiele. Moje czwarte, ósme lokaty w prestiżowych imprezach umykały uwadze, ale nas one satysfakcjonowały i napędzały do pracy.

Bywały chwile zwątpienia?

Wiesz Kuba, gdy wkładasz wiele siły w trening, trenujesz wiele tygodni w górach, zjeżdżasz na start, biegasz tam 32 minuty, by na mecie przegrać 2 minuty ze zwyciężczynią, zawsze jest to bolesne. Często zadawałam sobie pytanie: "Po co mi to?" Ale koniec końców własny rozwój sprawiał mi dużą radość.

Nikt teraz o Ciebie nie zabiega w kraju?

Mimo że biegam na wysokim poziomie kilka lat, nadal nie do końca wiem, jako to działa od strony organizatorów imprez w Polsce. Przyznaję szczerze, że tego nie rozumiem i nie chodzi mi tu o to, że chcę być jakoś specjalnie zapraszana. Że niby: „Karolina nie przyjedzie, jak jej nie poproszą”. (śmiech) Nie jestem krótko mówiąc zapraszana do udziału w wielu biegach i do bycia ich ambasadorem, z wyjątkiem półmaratonu w moim Poznaniu. A wydaje mi się, że to byłby fajny materiał i historia pomocna w rozpropagowaniu biegania. Ostatni raz byłam związana, między rokiem 2013 a 2015. z łódzkim maratonem za sprawą mojego sponsorskiego kontraktu z firmą ALE oraz dzięki dobrym relacjom z Michałem Drelichem ze Sport Evolution.
Zdaję sobie sprawę, że poniekąd to moja wina. Zawsze byłam wyciszona, wyważona, pracowałam w ciszy i spokoju. Przynosiło mi to wyniki sportowe i nie chcę tego zmieniać.

Miałaś od połowy 2015 roku przerwę macierzyńską. Ile zajął Ci powrót do treningów?

To był rok przedolimpijski. Przebiegałam całą ciążę z myślą o igrzyskach w Rio de Janeiro. Miałam „nabiegane” wyniki lepsze od minimów, nie tylko w maratonie, ale i na 10 km – ale były uzyskane za wcześnie i nie mogły się liczyć jako kwalifikacja. Mimo wszystko jako cała rodzina bardzo walczyliśmy o Rio. Tosia urodziła się w kwietniu 2015 roku, a we wrześniu  byliśmy już w górach, gdzie spędziliśmy pół roku.

karolinalamaosa3.jpgW górach, czyli gdzie?

W Alamosie, w amerykańskim stanie Kolorado. Alamosa to nasza baza treningowa od wielu lat. Biega się tam na wysokości 2300 m n.p.m. Jest dość monotonnie, zimno i czasem kuszą mnie inne miejsca, ale w Kolorado znajdujemy oazę spokoju, trening przynosi konkretne rezultaty, po prostu to miejsce sprawdziło się już w naszym wypadku wiele razy.

Faktycznie, kiedyś opowiadałaś mi, że jeździsz do takiej miejscowości w Stanach, w której zdarza się, że przez kilka dni z nikim nie rozmawiasz… No dobrze, ale wtedy, pod koniec 2015 roku, postanowiłaś jednak odpuścić?

Nasz problem polega na tym, że mamy dziecko, które nam nie śpi. Tosia ma już 4 lata i jeszcze do tej pory budzi się w nocy po kilkanaście razy. Tak było „od maleńkiego”. Po prostu się nie dało spać, mimo tego, że Zbyszek wziął na swoje barki większość obowiązków. Oczywiście pierwsze miesiące, gdy karmiłam naturalnie, Tosia była ciągle przy mnie i nie chcieliśmy jej izolować. Byłam wtedy jednak równocześnie cały czas w treningu, który miał mnie doprowadzić do igrzysk w Rio. No, ale nie miałam potrzebnego odpoczynku.
W tym roku przedolimpijskim z początku nawet nieźle szło, tyle że w pewnym momencie organizm powiedział: „Za dużo kobieto! Nie możesz tak mocno trenować!”. To było mniej więcej w 9. miesiącu życia córki. Zaczęłam czuć się wyczerpana, mentalnie przytłaczało mnie to, że cel olimpijski się oddala, więc powiedziałam Zbyszkowi, że nie mam siły walczyć.
To był ciężki okres w mojej karierze. Brak kwalifikacji do Rio sprawił, że straciłam motywację. Pomyślałam, że to jest moment, kiedy powinnam się już w 100% poświęcić rodzinie.

Co więc sprawiło, że wróciłaś do wielkiego biegania?

W głowie miałam dwa bieguny: z jednej strony chciałam ciągle biegać, z drugiej strony coś mną szarpało i mówiło, że to nie ma sensu. No i tutaj główną rolę odegrał Zbyszek – jako mąż, ojciec, trener, po trochu menedżer. To, że dzisiaj myślę o Tokio, to jego zasługa. Cały czas przy mnie był, cały czas we mnie wierzył, cały czas tłumaczył, powtarzał, że mogę znowu biegać 2:26, że wszystko może wrócić na właściwe tory, że damy radę. Kolejny, pozytywny przełom nastąpił mniej więcej w połowie 2017 roku.
Ale nie od razu sytuacja się poprawiła. Cały czas inwestowaliśmy w siebie pieniądze. Nie mieliśmy też jakiegoś konkretnego wsparcia. Gdy okazało się, że jestem w ciąży, klub który reprezentowałam, z dnia na dzień cofnął mi stypendium. Miał prawo to zrobić, ale szkoda, że mnie o tym nie uprzedzono. Byłam też związana ze światowym brandem sprzętowym i w pewnym sensie zapłaciłam za swoją szczerość. Zadzwoniłam do nich i poinformowałam o mojej ciąży. Automatycznie rozwiązano ze mną kontrakt. W sumie tylko firma ALE nie zakończyła wtedy ze mną współpracy…

Teraz jest lepiej?

Słuchaj Kuba, my żyjemy trochę na minusie. Jak jadę na obóz w góry, to kupuję bilet i czekam aż spłyną na moje konto jakieś zaległe nagrody z biegów. I to też nie jest tak, że w USA mieszkam w hotelu albo jakimś luksusowym ośrodku. W Alamosie wynajmuję skromny apartament w motelu, w którym większość ludzi nie chciałaby nawet przenocować. (śmiech)
Nie liczę, żeby coś się nagle w tym temacie zmieniło. Takie wybraliśmy życie, jesteśmy zdrowi i szczęśliwi.

Jak zaczęły się przygotowania do maratonu w Hanowerze?

Mój ostatni maraton przed Hanowerem pobiegłam w marcu 2018 roku w Nagoi (Karolina uzyskała wtedy 2:30:46 – przyp. red.). To był wówczas pierwszy ukończony maraton po urodzeniu Tosi, ale byłam zawiedziona tamtym wynikiem. Znowu podziękowania należą się Zbyszkowi, namęczył się ze mną chłopina strasznie (śmiech), powtarzał, że jestem za dobrą zawodniczką, by poprzestać na 2:30, ale też, że po 4 latach ten rezultat jest nie tak złym wynikiem, jak na powrót…
Chcieliśmy pobiec kolejny mocny maraton pod koniec 2018 roku, jednak niestety przyplątało się zmęczeniowe złamanie kości śródstopia. Wyeliminowało mnie to na 3 miesiące z treningów. Powrót w sierpniu był najtrudniejszym w karierze. Byłam bardzo słaba. Podjęliśmy więc decyzję, że sama polecę do Alamosy i spędzę tam jesień. Nie mieliśmy możliwości i finansów, by pojechać tam całą rodziną. Tosia została w Poznaniu z tatą na 2 miesiące.
Męczyłam tam trening strasznie, wszystko szło ciężko, ale nastał wreszcie taki moment, kiedy po 4 tygodniach zaczęłam czuć „ciąg”. Po powrocie do Europy nabiegałam 32:14 i 32:36 na 10 km, zaliczyłam też dość dobry półmaraton. Stwierdziliśmy, że jest sens spróbować sił w maratonie na wiosnę 2019.

alamosakarolina1.jpgDlaczego akurat wybraliście niemiecki maraton?

Miałam długo status Gold Label, ale za sprawą przerwy w karierze go straciłam i „stałam się Silver” (Gold, Silver, Bronze, to przyznawane zawodnikom za uzyskanie konkretnych wyników odznaki IAAF – przyp red.). W efekcie nie mogłam liczyć na zaproszenie oraz startowe na wszystkich możliwych imprezach, dlatego zdecydowaliśmy się na nieco mniejszy europejski maraton. Zbyszek znał się z organizatorem w Hanowerze.
Ponownie na główne przygotowania poleciałam sama na 7 tygodni do Alamosy. W tej części Kolorado panowała dość ciężka zima, chociaż pamiętam jeszcze gorsze… Teraz na początku pobytu było jakieś -15 stopni, śnieg padał co 3 dni, a wiatr wiał regularnie po 50-60 km/h. Po drogach biegać się nie dało. Musiałam odśnieżać sobie stadion, po czym za pół godziny biegałam na nim trening. Traciłam nadzieję, że uda mi się dobrze przygotować. W ostatnich 3 tygodniach pogoda zrobiła się jednak znośna.

Trenowałaś inaczej niż w poprzednich sezonach?

Gdyby dobrze policzyć, w Alamosie spędziłam na treningach w ostatnich 10 latach więcej czasu niż w Polsce. Kiedy jestem w Kolorado, to nie szukamy nowych rozwiązań, powtarzamy sprawdzony schemat. Trenujemy tam bardzo spokojnie.

Co to znaczy?

Trening w Kolorado świetnie przekłada się na moje wyniki na nizinach, ale bardzo wielu rzeczy nie jestem tam w staniu wykonać. Dlatego w górach trenuję ostrożnie. Biegam odcinki 200-metrowe po 40 sekund. Zwykłe rozbiegania, które w Polsce robię mniej więcej po 4.00/km, w Alamosie biegam z prędkością 4.30-4.40/km.

A treningi jakościowe?

Przykładowo, gdy chcę wykonać bieg ciągły na intensywnościach maratońskich – to dzielę go na 3 odcinki 4-kilometrowe, bo nie daję rady zrobić go inaczej. A i tak biegam wtedy w tempie 3.50-3.52/km. Potem już robię dwie „szóstki” i tak dalej. Można powiedzieć, że co najwyżej 200-tki pokonuję z prędkością okołomaratońską…
W przygotowaniach do maratonu biegam tylko trzy „trzydziestki”. Nie jakoś progresywnie, ale w spokojnym tempie.

Po takim, jak go określasz, spokojnym treningu nie robiłaś żadnych sprawdzianów, nie startowałaś kontrolnie. Od razu przyleciałaś na maraton?

Miałam wracać w niedzielę 31 marca, ale ze względu na atak zimy lot się opóźnił i byłem w Polsce dopiero we wtorek, 2 kwietnia.

karolinamaratonhanover.jpg A jak wspominasz niedzielę 7 kwietnia? Co Cię zaskoczyło na drodze do trzeciego miejsca w Hanowerze?

Biegłam w grupie do 30-kilometra. Czułam ciąg. Półmaraton pokonałyśmy w 1:12:30… Po biegach w Japonii jestem przyzwyczajona do jeszcze szybszego rozpoczynania maratonu. Tak trzeba lecieć! Co najwyżej jakieś mniejsze, samotne biegi można próbować pokonywać ostatnio modnym „negative splitem”.
No, ale mimo wszystko to początkowe tempo była dla mnie zabawą. Około 35-kilometra podobno wyglądałam jeszcze świetnie, ale już się tak na pewno nie czułam… Zaczęłam ścigać jedną Etiopkę
(Tigist Memuye Gebeyahu – przyp. red.), która też miała „niezłą bombę” i tak goniłam ją przez ostatnią „piątkę”. (śmiech) W końcu przegrałam z nią drugie miejsce tylko o 8 sekund.
Straciłam wszystko na ostatnich dwóch kilometrach, kiedy zrobiło się już bardzo ciepło i biegłam prawie 4.00/km. Po tej Alamosie wolę jednak temperatury na zawodach bliżej zera…

Czujesz się po tym 2:27 spełniona?

Nie, absolutnie. Zaczęłam moją wielką przygodę 8 lat temu w Japonii, w Jokohamie (zawodniczka uzyskała wtedy 2:27:16 – przyp.red.). Chciałabym zakończyć wyczynowe bieganie w Tokio. W roku igrzysk będę miała 39 lat. W tej chwili wypełniłam minimum, mogę realnie myśleć o tej imprezie. Fajnie, gdyby Polski Związek Lekkiej Atletyki był zainteresowany wysłaniem mnie na igrzyska.
Nie chciałabym jednak sztucznie przeciągać swojej kariery. Przestanę startować, gdy będę się jeszcze czuła zawodniczką, a nie wtedy, gdy będę się już bieganiem męczyć. Cały czas wierzę, że mogę pobić rekord Polski w maratonie, nawet mimo upływającego czasu. Doświadczenie może mi pomóc w nabieganiu tych 2:26 z haczykiem.

 

Fot. Archiwum prywatne

Możliwość komentowania została wyłączona.