bieganie japonia
28 lutego 2021 Bartłomiej Falkowski Sport

Japoński problem malkontentów


Żeby szybko biegać trzeba być z Afryki. Ci z Afryki mają lepsze geny. Cała Afryka jest na koksie i dlatego tak szybko biegają. Wystarczy uwierzyć w te trzy tezy i już lepiej się żyje gdy trzeba wyjaśnić sobie i innym dlaczego inni mogą, a my nie. Niestety na przekór malkontentom twierdzącym, że nie da się nic osiągnąć nie będąc z Kenii czy Etiopii istnieje Japonia. W niedzielę 28.02 byliśmy świadkami nie tylko nowego rekordu Kraju Kwitnącej Wiśni 2:04:56, ale też jednego z najmocniejszych maratonów w historii. Przechodzący do historii Lake Biwa Marathon ponownie nie zawiódł. 

Siedemdziesiąta szósta edycja Lake Biwa Mainichi Marathon była ostatnią rozegraną w tej formule imprezą w mieście Otsu. Od lat był to jeden z najmocniejszych maratonów na świecie. Organizowany był tylko dla mężczyzn i wyłącznie dla zawodników legitymującymi się życiówkami poniżej 2:30 z dwóch lat poprzedzających imprezę. To tu w 2012 roku drugie miejsce zajął Henryk Szost ustanawiając nowy rekord naszego kraju 2:07:39. To tu zawodnicy zawsze otwierali mocno każdy bieg. Warto dodać, że limity na poszczególnych kilometrach są wymagające. Pierwsze piętnaście kilometrów trzeba pokonać w 52 minuty czyli maksymalnie na czas 2:26. Inaczej sędziowie ściągają z trasy i nie pozostaje nic innego jak iść zapijać smutki w sake.

Postanowiono już wcześniej, że Lake Biwa Marathon zostanie wchłonięty od 2022 przez masowy maraton w Osace i będzie startem dla elity mężczyzn podczas tej otwartej dla amatorów imprezy. Lake Biwa Mainichi Marathon zakończył swoje 76 lat jako odrębna impreza z hukiem godnym żegnającego się giganta.

Start zapowiadał się świetnie. Warunki były optymalne, lekkie zachmurzenie, 7˚C, 57% wilgotności. Grupa zawodników na starcie imponowała życiówkami. Dwudziestu czterech mężczyzn pobiegło poniżej 2:10 w ciągu ostatnich trzech lat i pięćdziesięciu dwóch poniżej 2:12. Za prowadzenie biegu pierwszej grupy odpowiadało trzech zająców, którzy z dokładnością atomowego zegara rozprowadzali każdy kilometr w założonym 2:58/km.

W prowadzącej grupie około trzydziestu biegaczy ruszyło w tempie na rekord kraju 2:05:29 Suguru Osako (2020), a około setka zawodników ruszyła na wynik 2:06! Z czasem z pierwszej grupy zaczęło się wykruszać coraz więcej zawodników by na dwudziestym piątym kilometrze, gdy zeszli dwaj pacemakerzy, została już tylko dwunastka biegaczy.  W tym momencie Hiroto Inoue, zawodnik z drugim najlepszym rekordem życiowym w stawce (2:06:54), rzucił się do ucieczki. Jedyny biegnący zając James Rungaru nie spieszył się z pogonią za uciekającym Inoue. Po trzech kilometrach razem z kilkoma biegaczami, którzy utrzymali się w grupie skasowali ucieczkę.

Na 30 km zszedł Rungaru i zawodnicy zostali sami. Do pracy i prowadzenia wziął się Simon Kariuki, Kenijczyk, jeden z kilku zagranicznych zawodników w tym biegu. Wraz z nim podążało pięciu Japończyków. Tu warto wspomnieć o jednym z powodów dla których japońskie bieganie jest na tak kosmicznym poziomie. W tym kraju biegacze są bardzo znanymi i szanowanymi ludźmi. Opowiada o tym m.in. Henryk Szost w swojej książce „Rekordzista”. Dla Japończyków bieganie jest sposobem na samodoskonalenie, pokazanie swojej dyscypliny i dążenia do perfekcji. W japońskich korporacjach wykłada się pokaźne sumy pieniędzy by mieć w swoich szeregach bardzo mocnych biegaczy długodystansowych. Zawody międzykorporacyjne stoją często na poziomie porównywalnym z mistrzostwami świata. Z tego też powodu jest niemała grupa zawodników z Afryki, którzy są zatrudnieni przez potężne japońskie firmy tylko w celu biegania i reprezentowania marki na zawodach.

Po przejęciu przez Kariukiego prowadzenia tempo minimalnie spadło. A rekord kraju zaczął oddalać się z zasięgu dwóch Japończyków, którzy jako jedyni wytrzymywali tempo Kenijczyka. Tak było do trzydziestego szóstego kilometra gdy Kengo Suzuki wykonał manewr, który pokazuje jak taktycznym sportem potrafi być maraton.

Przed punktem odżywczym Suzuki czaił się za plecami Kenijczyka. Gdy ten obejrzał się w lewo by sięgnąć po swój bidon ustawiony na stole z odżywkami Suzuki błyskawicznie ruszył po jego prawej stronie urywając się rywalowi. Gdy ten spojrzał przed siebie miał już pięć metrów straty do prowadzącego, który mocno zerwał tempo.

To było genialne zagranie Suzuki, zwycięzcy krajowych studenckich mistrzostw w półmaratonie (1:01:36). Następnie przez prawie każdy z ostatnich sześciu kilometrów oddalał się w tempie 2:51-53/km, wracając do gry o rekord kraju, potem o 2:05:15, a następnie zbliżając się do granicy 2:05:00.

Finiszem na ostatnich 200 metrach stadionu, gdzie zawodnicy Lake Biwa Marathon tradycyjnie zaczynali i kończyli zmagania, zatrzymał zegar na 2:04:56. Pobił NR o 1:17, pokonał rekord trasy należący do byłego rekordzisty świata Wilsona Kipsanga (jak się niedawno okazało, również lubującego się w ucieczkach przed kontrolerami antydopingowymi) i poprawił swój rekord życiowy o pięć i pół minuty. „W ogóle nie spodziewałem się takiego czasu. To ja jestem najbardziej zaskoczony po tym wyniku” – powiedział po wyścigu. „W moich dotychczasowych maratonach zwolniłem w ostatniej części, więc dzisiaj skupiłem się na mocnej końcówce. Wiedziałem, że to właściwy moment, aby wykonać atak”.

Suzuki ma tylko 25 lat. Niestety mimo rekordu kraju nie wystartuje w Igrzyskach, bo kadra na bieg rozgrywany w Sapporo jest już ustalona. Celem zawodnika są IO w Paryżu za trzy lata. W dodatku w Japonii zakończył się Project Exceed 100 mln. Po uzyskaniu praw do organizacji letnich Igrzysk Japończycy w celu podniesienia poziomu biegów wyznaczyli nagrodę stu milionów jenów (około 3,5 mln PLN) za poprawienie NR co jak pamiętamy działo się kilkukrotnie na przestrzeni ostatnich lat.

Podium uzupełnił młodziutki Hidekazu Hijikata 2:06:26 oraz Kyohei Hosoya 2:06:35. Dziesiąty był słynny Yuki Kawauchi, który również poprawił swój rekord życiowy 2:07:27. Na tym jednak nie kończyło się kosmiczne bieganie na jeziorem Biwa. Czternastu zawodników złamało 2:09, a czterdziestu dwóch 2:10. Stu siedemdziesięciu czterech 2:20! To było piękne i wzruszające zakończenie historii skromnego lecz silnego maratonu w Otsu, który już od przyszłego roku zostanie niejako pożarty przez gigantyczną, komercyjną imprezę w Osace.

Jak widać japońska kultura samodoskonalenia, szacunek dla sportu oraz duże zaplecze finansowe wystarczą do osiągania niebotycznych wyników. Wcale nie trzeba mieć tajemniczych kenijskich genów czy żyć na wysokości (średnia wysokość terenu w Japonii to 438 m.n.p.m). Warto zwrócić też uwagę na ambicję i sposób biegania japońskich zawodników. Tam biegacz rusza na rekord. Patrząc na styl biegania nie ma czajenia się, kalkulacji czy oglądania się na rywali. Sprawdzając pełne wyniki zaobserwujemy, że na odległych miejscach są zawodnicy, którzy ruszyli mocno. Bez obaw, bez kompleksów i wymówek. Jo Fukuda, jeden z tamtejszych maratończyków, zawodnik NN Running Team po, jego zdaniem, haniebnym występie w grudniowym maratonie 2:11 na swoich social mediach kajał się i przepraszał wszystkich kibiców i sponsorów wręcz błagając by ci dali mu jeszcze szansę. Ciekawe ilu zawodników z Europy ma tak wysokie wymagania wobec siebie. Bardzo możliwe, że to nie geny, nie afrykańskie płaskowyże tylko ciężka, czasem katorżnicza praca, jest czynnikiem uprawdopodobniającym sukces w maratonie.

Możliwość komentowania została wyłączona.

Bartłomiej Falkowski
Bartłomiej Falkowski

Biegacz o wyczynowych aspiracjach, nauczyciel wychowania fizycznego i wielbiciel ciastek. Lubi podglądać zagranicznych biegaczy i wplatać ich metody treningowe do własnego biegania.