17 czerwca 2002 Redakcja Bieganie.pl Sport

Kiedyś dawno temu w Polsce…


Przez opustoszały o tej porze roku park kroczył samotny mężczyzna. Jego sylwetka harmonizowała ze starymi drzewami, rosnącymi tu od stuleci. Tak samo jak one nosił w sobie znamię minionego czasu, tak samo był pochylony brzemieniem przeżytych zdarzeń i tak samo jak one, bardzo zżyty z tym parkiem.

Jego miarowy, rytmiczny krok zdradzał kogoś, kto kiedyś zajmował się sportem. Szczupła twarz poorana zmarszczkami była zamyślona choć nie smutna, spierzchnięte wargi wydawały się szeptać jakieś niezrozumiałe słowa. Oczy, w których już dawno wygasł blask wpatrywały się w jakiś niewidzialny punkt. Na oko mógł mieć jakieś 80 lat, choć nadal poruszał się sprawnie. Tutejsi bywalcy przyzwyczaili się już do jego widoku. Nie był to zwykły „dziadunio”, karmiący ptaszki okruchami chleba, lecz dość zagadkowa postać. Okoliczni spacerowicze zwykle spotykali go idącego jakby z jakimś konkretnym zamiarem. Nie miał zwyczaju przysiadać na ławce, a trasa jego wędrówek często przypominała spirale lub pętle. Innym razem była to kombinacja pętli, wiodąca po dość trudnym, pagórkowatym terenie.

Choć nieraz pogoda była nieprzychylna spacerom, on pojawiał się mimo to, wędrując wtedy jakby żywiej. Znający go z widzenia, po pierwotnym zaciekawieniu zdążyli się już przyzwyczaić do jego widoku, a on sam odetchnął, nie czując na sobie ciekawskich spojrzeń.

Miał świadomość dożywania swoich ostatnich dni. Choć ludzie wokół mówili jego językiem, on nie próbował ich nawet rozumieć. Nie miał nic wspólnego z ich planami, wiecznym pośpiechem, odkładaniem do jutra. Nie patrzył w przyszłość bo przyszłość nie była mu dana. Nie próbował nawet odnajdywać sensu kolejnych dni, które podobne do siebie oddalały się wraz z kolejnymi kartkami kalendarza.

Od kilku lat był samotny. Jego dzieci mieszkały daleko, a on sam nie chciał zamieniać się w niechciany nikomu mebel. Któregoś dnia po prostu wyjechał, nie robiąc nikomu wyrzutów.

Ileż to lat? – pomyślał. Porównał daty i lekko pokręcił głową. Wydawało się, że od tamtego czasu minęło zaledwie kilka minut. Sceneria była taka sama jak wtedy. Ośnieżone alejki pokryła nowa warstwa bielutkiego puchu. Zmrużył oczy. Dziś widział ich wyraźniej jak kiedykolwiek…

* * *

Ruszyli dokładnie o dziewiątej rano, kiedy ostatni balowicze wracali właśnie do domów. Wczesna pora nie powstrzymała ich. Próbowali udowodnić sobie coś, o czym marzyli już od miesięcy. Nie czekali na Piotrka. Ten zawsze się spóźniał lub wogóle nie zjawiał. To był jego problem, z którym nie rozstał się już do końca życia.

Początkowo prowadził Andrzej. Za nim Tomek – „Grzywa”. On sam zajął trzecią pozycję, korzystając z osłony od wiatru na tym odkrytym terenie. Pokonali pierwsze zaspy przy Wisłostradzie, zmierzając w kierunku kanałku na Kępie Potockiej. Zbiegli w dół po schodach, chroniąc się nieco przed wiatrem. Teraz Tomek pociągnął mocniej, łudząc się, że ich zgubi. Andrzej, znany z zapalczywości, skontrował. Szarpali tak aż do samego parku. Chcąc przeskoczyć zaspy przy Gwiaździstej zawahali się, tracąc rytm. On biegł kilka metrów z tyłu i widząc to, zaryzykował. W pełnym pędzie dał susa na asfalt i podkręcił tempo. W tej kolejności dobiegli do „trzepaka” – miejsca gdzie tkwiły dwa żelazne drążki, służące im często do podciągań lub wymyków.

No, „Młodziak”, wygrałeś – powiedział Andrzej, kierując na niego swój wzrok spoza zamglonych okularów. -Dawaj no teraz! Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni ortalionu złożoną kartkę i długopis. Spróbował coś napisać, ale na tym mrozie tusz nie pokazywał się. Pochuchał kilkakrotnie i wreszcie ukazała się przerywana kreska. -Jakie dystanse obstawiasz w tym roku? Odpowiedział wolno, ale dobitnie, wkładając w każde słowo duży ładunek uczuć. Przy „piątce” podał wynik lepszy od rekordu kraju. Andrzej aż podniósł wzrok z niedowierzaniem, ale napotkał tak silne spojrzenie, że zaraz powrócił do pisania. Potem przyszła kolej na „Grzywę” i samego Andrzeja.

To był ich klubowy rytuał. Każdego roku wybiegali dość liczną grupą, by po dobiegnięciu do „trzepaka” zgłosić swoje sportowe plany na nadchodzący sezon. Fakt, że robili to w Nowy Rok, i to dość wcześnie, miał wróżyć wytrwałość w osiągnięciu wytyczonych celów. Z biegiem lat grupa zmalała. Właściwie było ich już tylko czterech. Tylko czasem pojawiali się starzy koledzy, stęsknieni za specyficzną atmosferą i dawno nie widzianymi twarzami.

Ten rok był ostatni w kategorii juniora. Od tego jak wypadną zależała cała ich biegowa przyszłość. Zdawali sobie sprawę z sytuacji. Aby udanie przedrzeć się w stawkę seniorów, musieli dokonywać nadludzkich wysiłków, znosić ogromne obciążenia. Byli na to gotowi i nawzajem wyczuwali tę gotowość w sobie
samych.

Każdy z nich obstawiał inny dystans. Andrzej zaczął od sprintów ale przedłużył się na 800 metrów. „Grzywa” biegał półtora. On sam odkrył w sobie „długasa”.

Wszystko, co potem nastąpiło, było logiczną konsekwencją tej noworocznej gonitwy. Sprawdziany potwierdzały skuteczność zwiększonej dawki obciążeń. No właśnie… obciążenia. Początkowo stymulowały formę, by potem przysparzać kłopotów. Jakieś naciągnięcia, naderwania – zwykły sportowy los. Mimo wszystko dociągnęli jakoś do wiosennego obozu. Wtedy się zaczęło. Na jednym z popołudniowych treningów, zbiegając po stoku jakiegoś stromego „siodełka” doznał złamania kości w stopie. Jego nadzieja na rekord kraju cicho umarła…

Nie podniósł się z tego przez kilka lat. Co prawda pobiegiwał, ale nie trenował. Zaraz po tamtym obozie „posypał” się Andrzej, a potem Piotrek. Został tylko „Grzywa” – najsłabszy z nich. Z Mistrzostw Polski przywiózł brąz…

* * *

Zaczynało szarzeć, ale on się nie spieszył. Ci koledzy nie żyli już od kilku lat – czasem odwiedzał ich groby. Znów przymknął oczy. To właśnie w tym parku pobiegł swój pierwszy sprawdzian na kilometr. Było słoneczne popołudnie, lekka odwilż. Ślizgał się strasznie, biegnąc w trampkach. Nie miał pojęcia jak długo trzeba biec kilometr. Pobiegł 3:22.

Nadciągnęła noc. Zamiast iść, przysiadł pod drzewem gdzie kiedyś był „trzepak”. Tym razem widział jak „Grzywa” prowadzi odcinek tempowy. Biegali wtedy „dwójki”, a na oszronionych dresach „Grzywy” zaczął się pojawiać zarys pleców…

Nie mógł uwolnić się od tych wspomnień. One go wcale nie nachodziły. To on je przywoływał, czując się znowu młody, pełen siły i nadziei. Znowu widział jakiś trening, sprawdzian na 4 kilometry, trening w piekielną ulewę…

Następnego dnia służby leśne odnalazły zamarznięte ciało starszego mężczyzny. Na zbielałych policzkach widniały ślady łez, ale w kącikach warg tlił się jeszcze uśmiech…

Możliwość komentowania została wyłączona.