5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Sport

Mędrca szkiełko i oko I


Majowy, słoneczny poranek, 1987 rok. Właśnie przygotowujemy się do biegu
Kusocińskiego z Palmir na AWF. Podstawione autokary maja nas zawieźć na miejsce
startu.

Zanim to jednak nastąpi, grupka ochotników daje sobie skłuć palec, by
przyczynić się do następnych zdobyczy naukowych Instytutu Sportu. Ideą
eksperymentu jest porównanie zakwaszenia krwi zawodników przed i po wysiłku.
Jestem jednym z ochotników – nie odpuszczę żadnej możliwości, która podpowie mi
najbardziej optymalną drogę w treningu sportowym.

Przed startem zamyślam się głęboko. Jesteśmy na terenie cmentarza w
Palmirach, miejsca kaźni wielu wybitnych Polaków, w tym Janusza Kusocińskiego.
Miejsce to dla mnie ma szczególną wymowę. Ilekroć przebiegałem tamtędy na swojej
30-kilometrowej pętelce, tylekroć nawiązywałem jakby kontakt duchowy z wielkim
biegaczem.

Jeśli bardzo się skoncentruję, to popadam jakby w stan swoistego transu. Ja
to nazywam "deep inside". Owego dnia, po wizycie na cmentarzu i złożeniu
kwiatów, to właśnie zaczęło się we mnie dziać.

Tuż przed startem ustawiłem się na samiutkim końcu tak, żeby widzieć całą
stawkę biegaczy. W grupie tej znajdował się Paweł, który tak niedawno dołożył mi
sporo w innym biegu. Tak naprawdę to tylko o nim myślałem, choć była tam spora
grupka naprawdę dobrych biegaczy.

Wystartowałem ostrożnie, truchcikiem, sprawdzając swój oddech i delikatnie
stopniując natężenie wysiłku. Przede mną była cała grupa biegaczy, a ja zacząłem
przemykać się delikatnie do przodu. Droga przebiegała wśród puszczańskich sosen
i starałem się chłonąć ich majestat i spokój, napawać się cieniem, który nam
dawały, zanim trasa nie wyszła na otwartą przestrzeń.

Często podczas wyczerpujących biegów starałem się odwrócić swoją świadomość
od wykonywanego wysiłku. Zawsze próbowałem wyobrażać sobie coś, za każdym razem
co innego. Obrazy te maksymalizowały ekonomię wysiłku. Obserwujący mnie z boku
zwykle mieli wrażenie, że biegnę śniąc, bo miałem prawie zamknięte oczy.
Technikę tą pożyczyłem od mojego idola, etiopskiego biegacza Mirusa
Yiftera
.

Biegnąc tak, starałem się wejść w stan który naukowo nazywa się REM
(ang. Rapid Eye Movement). Jest to faza snu, podczas której występują
marzenia senne. Jeśli faza ta nie występuje, to budzimy się bardzo zmęczeni i
niewyspani. Sen w fazie REM sprzyja akceleracji regeneracji organizmu i
jego odnowie po wysiłku.

Moim ćwiczeniem mentalnym na tamten poranek był wielki żaglowiec, sunący
majestatycznie po wodach oceanu. Tym żaglowcem byłem ja i energię napędową
starałem się brać nie z siebie, a z zewnątrz tak, by nie odczuwać wyczerpania.
Wczułem się w to tak dobrze, że bez wysiłku wyszedłem na czoło stawki w miejscu,
gdzie trasa wychodziła z gęstwiny leśnej na otwarta przestrzeń.

Za chwilę nastąpił zakręt w prawo i moja wizja przeistaczania się w żaglowiec
nabrała idealnego sensu. Oto bowiem dość silny wiatr w plecy zaczynał popychać
mnie w kierunku mety a mój stan idealnego rozluźnienia był wymarzony wprost
do… rozwinięcia żagli!

Mając uczucie unoszenia się w powietrzu, powiększałem przewagę nad
wszystkimi.

Wiedziałem, że teraz mogę przegrać już jedynie z samym sobą, ze swoim
zwątpieniem. Jak to w sporcie bywa, przyszła kolej na kryzys, który ujawnił się
właśnie owym zwątpieniem.

W języku biegaczy nazywa się to "przestraszę się wynikiem". Po prostu biegło
mi się tak dobrze, że przestałem wierzyć w powodzenie swojej wizji i wizja owa
nagle pękła jak… bańka mydlana. Nagle otworzyłem szeroko oczy i ogarnęło mnie
przerażenie, że nie dowiozę swojej przewagi do mety. Usztywniłem się i zmęczenie
dopadło mnie nagle jak sfora wilków.

Na każdym zakręcie oglądałem się trwożliwie, patrząc ile jeszcze mam przewagi
nad Pawłem. Myślę że i on wyczuł moment mojej słabości i jak zwierz, który
poczuł krew, pochwycił w lot zgubioną przeze mnie nadzieję.

Ostatnie kilometry biegu to była prawdziwa męka. Czułem, że Paweł złapał mnie
na niewidzialne lasso i z każdym krokiem przyciągał w swoim kierunku. Jego
intensywny wzrok na moich plecach odbierał mi energię. Im bliżej mety, tym
gorzej mi się biegło. Dochodziła do mnie natrętna świadomość, że na ostatnim
odcinku po prostu stanę w miejscu i dam się wyprzedzić jak dzieciak. Opędzałem
się gwałtownie od tej myśli i walka z nią pochłaniała resztki moich sił.

Na stadion wczołgałem się raczej, a nie wbiegłem. Z tyłu Paweł połykał
dystans dzielący nas z niesamowitą dla mnie prędkością. Gdyby dystans biegu był
choć o kilkaset metrów dłuższy to kto wie, co mogło się zdarzyć. Wygrałem…

* * *

Zaraz po biegu pobrano i zanalizowano moją krew. I tu doświadczeni naukowcy
po prostu zgłupieli. Okazało się bowiem, że zakwaszenie mojej krwi było tak
niskie, że wskazywało na brak długotrwałego wysiłku. Mówiąc inaczej – wszystko
miałoby sens, gdybym zaczaił się gdzieś w krzakach przed metą i wypadł z nich
tylko po to, żeby wygrać bieg. A było to jakieś 27 kilometrów!

Mając za sobą lata praktyki bez przerwy potrząsali głowami i nie mogli
zrozumieć, czemu moje wyniki są tak krańcowo różne od wyników innych biegaczy.
Ja tylko uśmiechałem się tajemniczo. Wiedziałem dokładnie, o co chodzi. Ten
test, który miał im cos dać, tak naprawdę dał odpowiedź tylko mnie.

Otóż poprzedniego wieczora wykonałem pewien rytuał, który pochodzi z Indii, a
który odprawiany jest od tysiącleci. To że wygrałem, mogło być wykładnią mojego
wytrenowania. Wyniki testu dały mi pewność, że zrobiłem coś wyjątkowego,
mistycznego wprost, nie mieszczącego się w zakresie żadnych opracowań
naukowych.

Miałem już swoją tajemniczą broń i wykorzystałem ją jeszcze wielokrotnie w
moich licznych zwycięskich biegach.

To, co robiłem, jest do tej pory niezbadane przez mędrca szkiełko i
oko…

Możliwość komentowania została wyłączona.