11 czerwca 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

wszystko za Everest


Tytuł wpisu, nawiązujący do bestsellerowej książki Jona Krakauera, to pierwsze co przychodzi na myśl, gdy śledzi się aktualne doniesienia z „czubka świata”. W ostatnim czasie media obiegło zrobione przez Nirmala Purję zdjęcie, na którym widać kolejkę w drodze na wierzchołek Ziemi, porównywalną z tą, jaka powstała przy otwarciu nowej warszawskiej galerii handlowej.

Kilkanaście ofiar to aktualny bilans w pojedynku „góry gór” z tegorocznymi wspinaczami, co sprawia, że po raz kolejny wraca dyskusja o komercjalizacji wspinania. Za jego początek w Himalajach uznaje się wprowadzenie w 1985 roku na Everest Richarda Bassa – 55-letniego przedsiębiorcy i biznesmena, który przed rozpoczęciem swojego projektu zdobycia Korony Ziemi w rubryce „doświadczenie” mógł wpisać to samo co świeżo upieczony absolwent uczelni w pierwszej cefałce… czyli niewiele. Miał jednak potężne pieniądze, a co za tym idzie, potężne możliwości. Bass mógł sobie pozwolić na zakup sprzętu i wynajem sztabu przewodników i Szerpów, dzięki czemu stał się pierwszym amatorem, wcześniej nie parającym się wspinaczką, który postawił stopę na wierzchołku Everestu.

Wkrótce po nim pojawili się kolejni chętni na zdobycie „szczytu szczytów”. Nie odstraszały ich nawet opłaty organizatorów komercyjnych wejść, szybujące w górę w tempie porównywalnym do długu publicznego galopującego na elektronicznym liczniku umieszczonym przy Marszałkowskiej.

Znaleźli się nawet tacy, którzy w myśl zasady „płacę – wymagam” reklamowali usługi operatorów, gdyż nie osiągnęli wierzchołka. Czy można jednak winić marzycieli za naiwność? Walka o tlen, wysiłek niezrozumiały dla innych i wreszcie masa poświęceń do osiągnięcia celu, który patrząc z szerszej perspektywy nie jest już tak nadzwyczajny, a z pewnością nie wyryje naszego nazwiska w annałach historii… widzicie tu analogię?… bo ja tak!

Nas, biegowych amatorów, też nie zadowala już „zwykłe” bieganie. Przypływ biegaczy i wysyp biegów długich, których dystanse predestynowały kiedyś jedynie doświadczonych wyjadaczy, świadczyć może o dwóch rzeczach: albo nasz styl życia zmienił na tyle, że dużo większa liczba amatorów jest przygotowana na takie wyzwania jak ultramaraton, albo za sprawą kreowania sztucznych przekazów medialnych stworzyliśmy rzeszę marzycieli, którzy nie mierzą sił na zamiary. Pewnie, jak zazwyczaj, prawda leży gdzieś pomiędzy.

Rzeczywistość jest taka, że na połóweczkę startujemy praktycznie zza biurka, maraton trzaskamy po kilku solidniejszych rozbieganiach, a i na ultra nie czekamy z namaszczeniem trenując wytrwale latami. W końcu kolega Krzyś wrzucił foto, że przebiegł, a jeszcze 15 kilogramów temu harataliśmy razem w gałę i gorszy nie byłem… ja nie dam rady?… potrzymaj piwo!

Dla jasności napiszę, że ani mnie to nie dziwi, ani nie bulwersuje. Ot, znak czasów. Fast life, „tu i teraz”. W przypadku himalaizmu podnoszą się głosy, że winna za wysoki odsetek śmiertelności jest administracja, która w żaden sposób nie weryfikuje umiejętności osób ubiegających się o wejście na Everest – wystarczy zapłacić 11 tysięcy dolarów. Jest to niemały biznes, dlatego oficjalnym tłumaczeniem niekorzystnych statystyk jest, a jakże: pogoda. Mimo to podobno „myśli się o zmianach” w systemie wydawania licencji.

Zdaję sobie sprawę z tego, że bieganie to zupełnie inna para kaloszy i zachowuję pełne proporcje, bo „zejście z trasy” jest zdecydowanie łatwiejsze tu niż na ośmiotysięczniku. Jednak gdy przyjrzeć się statystykom, to niestety na biegach również tendencja jest niekorzystna i nie mam tu na myśli tylko dziesiątek kontuzji wynikających z nieprzygotowanego na taki wysiłek układu ruchu.

Mój liberalny światopogląd sprawia, że nie przeszedłby mi przez  ̶g̶a̶r̶d̶ł̶o̶  klawiaturę, apel o zaostrzenie weryfikacji biegaczy, ani nawet moralizatorskie gadki. Sam również wpisuję się w ten trend, dlatego stwierdzam jedynie fakty, zastanawiając się równocześnie nad tym gdzie jest mój biegowy Everest?

_____________________
Kuba Pawlak: W drodze do codziennej etatowej pracy słucha piosenek o wojnach gangów i handlu prochami. Często stawia na szali karierę przyszłego muzealnego kustosza (kustosz to nie dyskontowe piwo) dla dodatkowych 15 minut drzemki. Przez swoją trenerkę nazywany „zapalczywym amatorem” uparcie twierdzi, że bieganiem wyłącznie się bawi. Organizator inicjatywy Royal Runners Club.

Możliwość komentowania została wyłączona.