3 maja 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

może mogę tyle, ile mogę?


Ile mogę? Do niedawna myślałem, że mogę tyle, ile chcę. 🙂

Moi rodzicie potrafili zaskakiwać. Bez ostrzeżenia zamienili mieszkanie w bloku na duży dom na wsi, kiedy miałem 6 lat. Średnio podobał mi się ten pomysł. Gdy mieszkaliśmy w bloku na podwórku grałem w kapsle z kolegami, była piaskownica i była Pani Jola z przedszkola, którą uwielbiałem, bo nigdy nie zmuszała mnie do leżakowania. To wszystko zamieniło się nagle w traktory, gdakające kury, świniobicie i noszenie węgla z piwnicy.

Pierwsze 3 lata w szkole podstawowej na wsi raczej nie zaszczepiły we mnie miłości do biegania. Głownie graliśmy w piłkę na klepisku albo u sąsiada na łące. Nie miałem szansy zostać małym Ronaldo, bo klepisko kurzyło się strasznie, ograniczając widoczność do zera, a na łące ciągle pasły się krowy.

Po kilku latach rodzice ponownie zrealizowali plan, którego się nie spodziewałem. Przenieśli mnie po 3 klasie z małej, wiejskiej szkółki do najlepszej szkoły w pobliskim mieście. Poziom nauczania w nowej szkole był kosmiczny i ja, jako ten nowy, musiałem doskoczyć do reszty miastowych. Dzieciaki potrafią być urocze, więc na starcie dostałem ksywkę „wieśniak” i miejsce w ławce obok okularnika, którego nikt nie lubił.  Wreszcie pierwszy WF. Widok sali gimnastycznej zapierał  dech w piersi, ale udawałem, że nie robi to na mnie wrażenia. Drabinki, materace, parkiet i piłka do kosza!

Każde zajęcia zaczynały od tej samej komendy:
– Robimy 3 kółeczka na rozgrzewkę i zbiórka na boisku.

Kółeczko nie było kółeczkiem, bo liczyło 500 metrów, a rozgrzewka była wyścigiem, który oddzielał chłopców, od prawdziwych mężczyzn. Kto był w pierwszej trójce, miał przywileje w klasie i liczyli się z nim wszyscy. 4 i 5 miejsce, to była druga liga, a pozostali to już tylko plankton. No i był jeszcze mój kolega z ławki w okularach. Radek. On przybiegał zawsze ostatni.

25 chłopaków w tenisówkach po betonie. 3 x 500 wokół szkoły. Mój pierwszy raz! START. Ruszyliśmy z całej siły na hura. Najpierw razem, w jednej grupie, ale po chwili, za zakrętem pierwszy był już chłopak w żółtych podkolanówkach. Pamiętam, bo do 8 klasy to był jego znak rozpoznawczy. Marek Szpak biegał jak natchniony. Już wtedy widziałem go w galerii sław sportu. Z szyją umordowaną od złotych medali, zawsze na podium, zawsze numer jeden. Pozdrawiający fanów przed telewizorami.

„Szpaku” wybrał inną drogę. Porzucił bieganie i podobno został kierowcą TIRa. Nie wiem, czy jeździł w trasy w podkolanówkach, ale wtedy na pierwszym wuefie, był dla mnie mistrzem świata w cudownych skarpetach, które dają moc wygrywania. Startował jako ostatni i kiedy wyprzedzał mnie na pierwszym zakręcie, widziałem go jak w zwolnionym tempie. Długi krok, błysk w oku, rozwiany włos i lekki uśmiech zadowolenia. Może nawet triumfu – wybaczam mu. Miał prawo. Był najlepszy. To nic, że był starszy o rok, bo powtarzał klasę. Był najlepszy. Opadała mi szczęka, kiedy mnie mijał. Wyglądało to tak, jakby dotykał w biegu piętami swojej potylicy. Znikający punkt. Tup, tup, tup i już go nie było. Zawsze chciałem z nim wygrać.

Pierwszy wuef sklasyfikował mnie na 6 miejscu – plankton. Wymyśliłem więc sobie treningi. Biegałem codziennie do lasu i z powrotem. Polną drogą. Endomondo pojawiło się wiele lat później, ale na oko mogły to być 3 km. Szpak miał podkolanówki, ja biegałem w plastikowych korkotrampkach i wierzyłem w ich moc. Po miesiącu byłem 4 ! Potem 3 i raz nawet 2, ale nigdy, przenigdy nie wygrałem z chłopakiem w skarpetach. Przez wiele lat nie dawało mi to spokoju.

W 2011 roku stanąłem na starcie swojego pierwszego maratonu. Wszyscy mówili mi o złamaniu 4 godzin, bo to wypada, fajnie wygląda w tabelce i jest absolutnie w moim zasięgu. Pobiegłem 4:26. Na mecie gile do pasa, medal, piwo gratis i to uczucie, jakbym urodził się od nowa, a i tak potem wszyscy pytali tylko o czas. Jakby to miało największe znaczenie.

Biegam od 8 lat i nigdy nie złamałem tej czwórki. Może jest ona jak ten mój kolega w podkolanówkach? A może więcej nie mogę? Może mogę tyle, ile mogę? Gdzie są granice naszych możliwości? Czy tylko ich przekraczanie oznacza zwycięstwo?

 

____________________

Robert Motyka: Komik, aktor, radiowiec,
weterynarz i biegacz od zawsze. Od 2004 roku ściśle związany z estradą.
Współzałożyciel kabaretu Paranienormalni. Współtwórca scenariuszy
spektakli oraz testów skeczów. Jako członek grupy Paranienormalni
regularnie prowadził największe festiwale muzyczne oraz rozrywkowe w
Polsce. Dużo i szybko mówi. Napędzany pozytywną energią ukończył maraton
w Poznaniu, Nowym Jorku i Londynie. Pasjonat sportu.
Triathlonista. Wiecznie w podróży. Szczęśliwy ojciec i mąż.

Możliwość komentowania została wyłączona.