27 listopada 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

sinusoida, czyli cała prawda o powrotach


Jestem słaba. Wciąż coś boli to tu, to tam. Nie śpię. Opadają mnie myśli typu „niepotrzebnie przyspieszyłam, na pewno coś zerwałam, naderwałam, urwałam”. Powrót to nieustająca walka i ciągle pod górę. Grubnę, chudnę i znów grubnę, bo zajadam, głodzę się i ćwiczę, a potem znów zajadam i nie ćwiczę, bo mam zjazd. To pewnie jak na narkotycznym albo alkoholowym głodzie. Syndrom odstawienia. I tak na zmianę. Niby pokonuję jakieś kilometry biegowo, ale to wszystko w stresie, spięciu, nerwach i bólu albo czekając na ból. Udaję, że mnie to cieszy. Nie cieszy!

CHCĘ SWOJE CIAŁO Z POWROTEM! Chcę swoją formę. Nie pasuje mi to, co jest.

Robię sobie prezenty, kupuję biegowe buty i zegarek na zachętę i radość, ale na cholerę mi te mapy w nim, kompasy, tętna i pułapy tlenowe, kiedy robię 5 km po 6’45min/km! Staram się nazywać to bieganiem, bo zaczyna mnie telepać „truchtam”. Są przecież tacy, co biegają wyłącznie w tym tempie. To oczywiście wspaniale. Ale ja nie jestem TACY. Ja jestem ja i chcę siebie z powrotem tamtą. „Nie widzisz progresu, który zrobiłaś” – mówią. Przecież widzę. No nie widzę. Nie, raczej chyba nie.

Widzę kilka miesięcy udręki, bólu i walki, w sumie nie wiadomo z czym. Czy z sobą, czy z kontuzją, która jest przecież niezależna ode mnie, czy z ciałem? Widzę kilka miesięcy entuzjazmu i dobrej miny, bo tak trzeba, nie wypada ojojać, być nieszczęśliwym i narzekać, jestem motywacją dla innych, wciąż piszę o walce, więc trzeba walczyć i być silnym. A pier(piiip)! W du(piiip) mam entuzjazm z 5-ciu km po 6’45 w oczekiwaniu na ból i w stresie, że coś jednak zepsułam, skoro znów boli!

Ale powroty to sinusoida. Tak więc kupiłam zegarek i wyjdę z nim jutro na (piiip) 5km i być może zaliczę ryk, bo znów coś w moim ciele jednak odmówi współpracy, bo będzie bolało tak, że teoria „ból jest tylko w głowie” wypowiedziana nawet przez najbardziej ukochaną osobę poskutkuje tym, że wybiję jej wszystkie zęby, a może będzie fajnie, chociaż nie będzie, ale wmówię sobie, że jest. Bo przecież mogłam nie biegać wcale. Albo nie żyć na przykład też mogłam. Albo setki sytuacji, które mnie nie pocieszają i nie przekonują, ale wmówię sobie, że pocieszają i trzeba walczyć i nie poddawać się, bo wygrywają tylko ci, którzy się nie poddają. A organizm po urazie potrzebuje czasu.
Powroty to sinusoida, której nie mierzy żaden zegarek, nawet najbardziej wypasiony.

Ale mam go. Oraz piękne błękitne buciki a w słuchawkach Presley and don’t you step on my blue suede shoes. W lasku o poranku jest rześko i nie ma nikogo prócz mnie i pana z jamnikiem. Miałam kiedyś takiego jamnika, ale pogryzł się z wściekłym lisem. Źle to się skończyło. Dla jamnika. Myślę o tym. Myślę o wszystkim, byle nie o kontuzji. Regeneracja i rekonwalescencja niestety trwają, wiem. I trwają, i trwają, i jeszcze dłużej trwają, jakby nie chciało się to nigdy skończyć. Albo ja już jestem tak stara, na każdym kolejnym zdjęciu bezlitośnie wychodzą moje siwe włosy i zmarszczki, no trudno, kiedyś postawiłam na naturalność, więc nie będziemy tego likwidować. Robert Redford też się pomarszczył jak żółw, a wciąż jest piękny, o tym też myślę, chociaż nie jestem Redfordem, i o tym, że pan z jamnikiem ma grubą flanelową koszulę w kratę, jaką kiedyś wszystkie żony kupowały wszystkim mężom na bazarkach i moja mama mojemu tacie też.
Włączam zegarek. Ból pojawia się po kilometrze, przechodzę w marsz, bo skoro nie można przekonać ciała do współpracy biegowej, to może trzeba je podejść. Stopuję zegarek, chcę potem zobaczyć, jakie oszałamiające tempo osiągnęłam z samego biegania. Po minucie znów truchtam i wiem, że poryczę się, jeśli dystans przekroczy 5 km.

Przekroczył (ryk). To niesamowite, jak zmienia się punkt widzenia; kiedyś nie opłacało mi się na „marną piątkę” wyjeżdżać z domu! Nie wiem co będzie, jak pokonam 10 km, pewnie histeria. Teraz doceniam każde 100 m. Euforia! Znowu jestem biegaczką! Chcę więcej i szybciej, ale rozsądek, o który nigdy bym się nie podejrzewała, wygrywa. Zwalniam i tłumaczę sobie, jak dziecku, że wystarczy i że będzie dobrze, jest cudownie, przecież jednak biegnę! No dobrze, truchtam, kiedyś to nawet nie nazywało się świński trucht. Dzisiejsze tempo nie ma nazwy, ale to nieważne, ważne, że da się. Sinusoida…

Zawsze trzeba próbować. A jak się ciało zbuntuje i jutro nie będzie chciało, to przetrzymać, ale potem zrobić kolejną próbę i kolejną. Ja chociażbym miała już do końca życia biegać truchtem, który jest tak wolny, że nie ma nazwy, to Blue, blue / Blue suede shoes / Well, you can do anything / But stay off of my blue suede shoes…

 

 

 _____________________
Marta Kijańska–Bednarz; mówi o sobie
„literatka”. Ur. w Warszawie w 1978 r., studiowała w Warszawie i
Krakowie (ochrona środowiska, dziennikarstwo i pisarstwo). Mieszka w
stolicy, chociaż wolałaby w górach. Ma na swoim koncie 4 tomiki poezji
oraz 2 powieści: „(nie)winna” i „Jutro właśnie nadeszło”. Była
felietonistką miesięcznika literackiego „Bluszcz”, portalu NaTemat.pl. i
magazynu „Kingrunner Ultra”, pisuje do polskabiega.pl. Bieganie jest
jej największą pasją (9 maratonów, 9 biegów górskich na dystansie ultra,
w tym 3 powyżej 100 km).  Jej profile społecznościowe: Instagram i FB.

Fot. Gintare Grine, Trail Running Factory Mont Blanc camp   

Możliwość komentowania została wyłączona.