2 grudnia 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

moja wielka pardubicka


No to lecimy, pierwszy kilometr jakoś w 2:50 z hakiem, zbliża się drugi. Grupa lekko rozciąga się pomiędzy belkami i zbija ponowie, gdy wyrasta przed nami kolejna bariera. Ciasno, bo każdy chce być z przodu.

Jest maj, już naście lat wstecz (ech, przemijanie, wypijmy za błędy i czemu cieniu odjeżdżasz ręce złamawszy na pancerz). Stadion w Kozienicach. Tuż przed zawodami padał deszcz i mondo, którym pokryta jest bieżnia, odbija gdzieniegdzie pochmurne niebo w słodkich i płaskich okach kałuż.

Bieg na 3000 m z przeszkodami i my, młodzi i piękni, silni i nakręceni nadziejami na nowy sezon, bo przecież nie zdążyliśmy zderzyć się jeszcze boleśnie w tym roku z brakiem formy. O bólu zresztą zaraz będzie. Kilkanaście par nóg na starcie, wyrównana stawka i nieprzebrany tłum kilkudziesięciu kibiców, w tym trenerzy i zawodnicy innych konkurencji oraz para pijaczków, którzy mają sobotę pracującą.

No więc lecimy, półmetek za nami. Pejsmejker Michał Kaczmarek, który prosił o anonimowość, spełnia się w swym zającowaniu jak złoto. No to ja myślę, że trochę się trzeba lepiej ustawić, bo Giża, Szymek i Snochu jakoś tak chyba odjeżdżają. Że niby mi wolno i trzeba atakować już teraz. No nie, no oczywiście, że nie! Nie żeby ten plan miał szansę wypalić, taki plan to ja mam zawsze, jak mawiał Siara – a myśleli podobnie koledzy rywale, co to na rozgrzewce uśmiechy i piątki, a na starcie kły i łokcie.

Ale retardacja się zamienia w rejteradę, więc wróćmy do koła numer pięć. 1600 metrów za nami. Właśnie się odważam rozpędzić na dobre, zbijam w tłok z rywalami przed rowem z wodą i przyspieszam – no bo jest taka zasada: Przyspiesz przed rowem z wodą, by się odbić jak najlepiej z belki – albo toń. To chyba z łaciny, jakoś było: Accelerato antes meliorantum in repente pardubickum extremos – uel profundis! No, w każdym razie w pochmurnej kałuży moja noga się ślizga, a ja pięknie wjeżdżam klatą we wbitą korzeniami w podłoże przeszkodę. Komiczne i słyszalne. Jak pierdnięcie klowna.

Koledzy pobiegli dalej, przyjaźni na bieżni nie ma, sam bym poleciał. Ja się, zapewne posągowo, osuwam na kolana i kulę w embrion. Nie za bardzo już to kontroluję, czując tylko, że trzeba się sczołgać, sturlać poza bieżnię, bo mnie przyjaciele kolcami za chwilkę dobiją. Kiedy ułan z konia spadnie, to wiadomo zresztą, jak to bywa. Potem karetka i takie tam ijo, ijo.

Całość opisał, również proszący o anonimowość redaktor Adam Klein, więc z boku to musiało tragikomicznie, acz intrygująco wyglądać. Jedyny artykuł dziennikarski na mój temat, co zrobić. Mnie do śmiechu wówczas nie było, co więcej, do żadnego oddychania nie byłem skory. Dlatego lekka reanimacja i na tym ijo, ijo sygnale, do powiatowego mnie wieźcie na koszt państwa. Pan płaci i Pani za moje fanaberie płaci.

A w szpitalu pierwsze oględziny, nic się nie można z początku dowiedzieć, zresztą mnie rejestrują, a ja nic nie rejestruję. Trener chyba odwiedza i Michał Berni również, co to jakbym do niego w środku nocy jeszcze dzisiaj zadzwonił, toby przyjechał jak Zawisza – ale to inna konkurencja na bieżni, więc się nie liczy.

Pierwszej nocy pacjent na raka trzustki chory płacze, drugi w cugu alkoholowym wyje i, jak stwierdza pielęgniarka czule, znowu sobie w tyłku grzebie pazurami, stąd smród taki. A ja jak embrion leżę i się modlę o głębszy oddech i o to, by mi się nie zachciało siku, bo ta sama salowa cewnikiem straszy. Lepię się do brudnej i przesiąkniętej nfzetem pościeli, nie jem nic i może nawet myślę o śmierci, a na pewno o tym, kiedy będę mógł zacząć biegać.

Czas robi się w taką płaską ósemkę, stupor ma kolor farby na ścianie, a ta odłazi i prawie widać, jak się odwija od nieremontowanej ściany. W każdym razie dłuży się, dłuży ta majowa kozienicka przestrzeń. Prześwietlenia, siedem diagnoz roboczych, wożenie wózkiem po szpitalu, ale najważniejsze, to co pan ordynator stwierdzi. A pana ordynatora w sobotę chyba nie ma, w niedzielę będzie jutro, a w poniedziałek to słyszę, że no był, no jak to, pan nie wie, przecież był?! No i nie wytrzymuję.

Dzwonię z automatu na kartę po siostrę mą jedyną. Rodzice nie muszą wiedzieć, by zawału dostali, po co kolejna hospitalizacja w rodzinie. Siostra odporna, nawzajem się trenowaliśmy w cichej acz bliskiej nienawiści latami, więc bez słowa przyjeżdża, ramienia użycza i mnie ze szpitala zabiera. Bez wypisu.

Więc po to ja to wszystko referuję, by po latach mnie może z tego powiatowego wypisać. Ja się panie ordynatorze potem dowiedziałem, że to był obrzęk płuc tylko. Można na moje łóżko przyjąć kolejną ofiarę polskich biegów.

 

 

____________________

Kuba
Wiśniewski jest redaktorem naczelnym bieganie.pl. Na razie brak mu
czasu na wypisanie pełnej listy swoich osiągnięć. Swoje frustracje i
niespełnione ambicje prezentuje między innymi na
 Instagramie.

Możliwość komentowania została wyłączona.